Strona:Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891).pdf/165

Ta strona została skorygowana.

motności, nie obawiałam się grozy, którą niekiedy zdaje się ona chcieć przytłaczać słabego człowieka... We wszelkich jej objawach widziałam tylko formy życia drgającego we wszechświecie. Odnalazłszy wszędzie to tętno, czułam się owładniętą przeświadczeniem nierozerwalnej łączności z życiem. Uczucie to wychodziło na jaw w rzewnem wzruszeniu, które mi łzy z oczów wyciskało... Potrzebowałam złożyć hołd temu bóstwu odwiecznego i nieskończonego życia. Modlitwa moja była bez słów... składałam ręce i, utkwiwszy załzawione oczy w siną nieskończoną oddal, jednem z głębi serca westchnieniem korzyłam się wobec tajemnic życia... Powoli spadał z mej piersi gniotący ją od tak dawna ciężar... chciałam żyć... żyłam...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wtedy dopiero pojęłam sztukę... po życiu w naturze, po życiu w społeczności, był to najwyższy stopień życia... w ideałach. Jakże różną była ta kraina, po której prowadziły mię najpotężniejsze gienjusze świata od wyśnionego niegdyś przezemnie królestwa, do którego na skrzydłach nieokiełznanej fantazji chroniłam się przed życiem i przed sobą samą! Przeczuwałam, że sztuka nie jest ucieczką od życia, że zrywać z niem nie może pod karą utracenia jedynej i niezbędnej podstawy. Zaczęłam rozumieć różnicę między drobną, codzienną, małą powszedniością, a wielką, wszechstronną i niedokładnie pojmowaną rzeczywistością; z trzech ogniw życia: natury, społeczności i sztuki, ja się czułam środkowem: sama wychodziłam z natury, ze mnie, z człowieka brała początek sztuka, między nami panuje cudowna solidarność... a ta solidarność to właśnie zupełne, skończone, doskonałe życie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie mogę zapomnieć pewnego spotkania w nowej pinakotece mnichowskiej. Stałam przed płótnem wyobrażającem „Śmierć Wallensteina“... stałam zdumiona, oczarowana, niemal przygnębiona tą sceną mistrzowską w swej prostocie... Nie mogłam sobie zdać sprawy z tej tajemniczej potęgi talentu, która artyście daje możność tak ograniczonemi środkami wywoływać trwałe, niezatarte wrażenie... Całe życie będę pamiętać ten obraz i komentarz wygłoszony przez jakiegoś nieznajomego, który wraz ze swoim, widocznie młodszym od siebie, towarzyszem, w głębokiej zadumie przypatrywał się malowidłu z drugiego kąta sali. Artysta przedstawił alkowę na wpół przysłoniętą ciemną firanką, z poza której rysuje się wspaniałe łoże. Przed łożem na poprzek leży rozciągnięty trup wodza, na który spogląda ponuro jakaś postać z twarzą w części rondem kapelusza, w części płaszczem przysłonięta... oto wszystko. Malarz z zadziwiającą śmiałością odrzucił na bok zwykłe efekty, które mógł z tego faktu wydobyć; zamiast sceny pasowania się Wallensteina z napastnikiem, zamiast gromady sprzysiężonych, zamiast krwi i żelaza, zamknął nieporównanie wyższą dramatyczność w chwili po spełnieniu zbrodni. Ukośne spojrzenie na ciało wodza, postaci wysuwającej się jak cień z komnaty Wallensteina, jakby dla przekonania się, czy nie drgają w nim jeszcze jakie resztki życia, od którego zawisły losy Europy — to cała filozofja tej dziejowej chwili, traktowanej przez artystę z prawdziwą mistrzowską skromnością.
Gdy tak w niemej zadumie przywoływałam przed oczy główne epizody wojny trzydziestoletniej, posłyszałam urywek rozmowy między dwoma nieznajomymi, podziwiającymi arcydzieło pędzla.
— Dlaczego — spytał młodszy — przed tem płótnem byłbym zdolny spędzać całe godziny w zachwycie, którego nie jest w stanie obudzić we mnie Madonna sykstyńska?