Strona:Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891).pdf/170

Ta strona została skorygowana.

Ja Go szukam koło siebie w życiu mojem, w mojem nieszczęściu, ja go zapytuję dla czego, dlaczego?... i nie mam odpowiedzi.
O pocom ja oczy otwierała, poco patrzyłam, poco widziałam, kiedy z dawną ślepotą tak mi było spokojnie tak zacisznie... oddajcie mi dawną martwotę, dawny spokój.
Napróżno... Fatalność sprawiła, że zanim jeszcze stałam się inną, już tą samą być nie mogłam. Fatalność!... To zabójcze pojęcie, nanowo i z większą, niż kiedykolwiek siłą zapanowało nademną. Tylko dziś, rozbudzona i w pewnym stopniu rozwinięta indywidualność moja, silnie przeważający element myślowy, nadały mu odmienną jakąś barwę: była to potworna mieszanina greckiej ananke i wschodniego fatalizmu, ubrana w mistyczną szatę Śgo Augustyna. Głębokie przekonanie, że byłam przeznaczoną na cierpienia, obudziło uśpione na chwilę pragnienie zadawania sobie męczarni i moralnych maceracji. Przyszedł mi do tego w pomoc, jak zwykle, jeden nędzny paradoks:
— Przed podróżą moją — mówiłam do siebie — wypełnianie obowiązków przychodziło mi bez żadnej trudności. Stan apatji, odrętwienia, w jakim się wtedy znajdowałam, nie dopuszczał żadnych cierpień, żadnej walki, żadnego zaparcia. Dziś co innego, dziś poznałam zwodnicze ułudy innego życia, innego świata. Cała moja istota wydziera się chwilami do tej egzystencji. Odepchnąć od siebie te wszystkie pokusy, wyrzec się tego, co nie jest domowem ogniskiem, grzać się przytem ognisku, choć w niem żaden ogień nie tleje, z uśmiechem przyjmować pieszczoty męża, którego się nie kocha, skrępować serce, by za silnie nie biło, przykuć myśl na uwięzi, by nad przepaści nie wzlatywała, podsycać walkę między starem i nowem ja, aby bólu na całe życie starczyło, — słowem: poświęcić się z zupełną wiedzą o ogromie dopełnionej ofiary, — oto będzie najwspanialszy hołd złożony obowiązkowi.
I krwawiłam własnemi rękami moje serdeczne rany, rozdzierałam dobrowolnie moją istotę moralną, doznając przy tem dziwnego uczucia graniczącego z rozkoszą, kąpałam się w cierpieniu, a jeżeli w tych szalonych zapasach siły mię zdradziły, padałam na kolana przed tą zakrwawioną głową Chrystusa błagając o niedoścignione szczęście śmierci męczeńskiej.
Tak przeszły dwa długie miesiące, tak nadszedł dzień dzisiejszy, który jest powodem, że rzuciłam po za siebie okiem na ten okres czasu dowolnie rokiem zwany, a dla istot mnie podobnych zawierający całe wieki udręczeń. A co widać przedemną?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przedemną widać najstraszniejszą klęskę, jaką człowiek widzieć może... przedemną rutyna w nieszczęściu, powolna utrata godności w cierpieniu, zgryźliwa drobiazgowość w boleści, rozpacz ujęta w karby życia codziennego, potem coraz łatwiejsze tranzakcje z sumieniem i wyrobienie sobie sztucznego organu oddychania w tej atmosferze, przeciwko której walczyłam tak zawzięcie. Ha, stanę się może szczęśliwą przez przyzwyczajenie!

Warszawa.Władysław Bogusławski.