jak na dłoni. Sąsiadką moją jest cudowna, czarnobrewa sennora, z dzieciątkiem na ręku, widocznie młoda matka, na którą poglądając od czasu do czasu, mam złudzenie, iż patrzę na jednę z Madon Murilla. Sąsiedztwo to, choć do pozazdroszczenia, nie przeszkadza mi przypatrywać się, i studjować zarazem, przeciągającej procesji.
Olbrzymi łańcuch postaci i kształtów, nigdy nie widzianych, nawet w marzeniu sennem, przesuwa się koło mnie, krocząc zwolna, majestatycznie. Na czele orszaku idzie kilkudziesięciu rycerzy, cali w zbrojach, od stóp do głowy, jedni z odsłoniętemi, drudzy z pozapuszczanemi przyłbicami. Wspaniałe pióropusze, z białych albo zielonych piór strusich, powiewają na chełmach. Miarowemu odgłosowi kroków wtóruje brzęk zbroi, podobny do brzęku kajdan. Patrząc na te tarcze srebrzyste, bogato rzeźbione, a połyskujące pod światło, różowe od latarni gazowych i niebieskawe od księżyca, na te miecze kolosalne, dobyte z pochew, na te lance i halabardy kołyszące się w powietrzu, zdaje mi się, że widzę zbrojnych towarzyszów Godfryda de Bouillon, zmierzających do Jerozolimy, na zdobycie grobu Chrystusowego. Za nimi, dwoma wyciągniętemi sznurami, ze świecami w ręku, boso, albo w sandałach drewnianych, stukających po bruku kamiennym, w fjoletowych habitach, znaczonych białym krzyżem, ciągną ponure, zakapturzone postacie, przypominające czasy „Świętej Inkwizycji“. Twarze zakryte: w miejscu, gdzie oczy, wycięte dwa otwory, wielkości okularów. Ostrokończaste kaptury, wysokie na metr, podobne do czapek astrologów lub czarnoksiężników średniowiecznych. Dziwna, bo dreszczem przejmująca powaga wieje od tych „braci“ zamaskowanych, tajemniczych. Mimowoli wyobrażasz sobie, że cię prowadzą na stos. Orkiestra gra Marsza pogrzebowego Chopina. Środkiem idą — nie wiem, jak ich nazwać — w czerwonych komeszkach, w których wyglądają jak kaci, niosąc chorągwie, krzyże, rzymskie sztandary z literami S. P. Q. R., te ostatnie otulone czarną albo fjoletową krepą. Dalej widać heroldów, w pysznych, teatralnych kostjumach, z długiemi trąbami mosiężnemi, z których zwieszają się podłużne, złotą bramowane frendzlą, chorągwie aksamitne. Za heroldami postępują niewiasty jerozolimskie, w białych, muszlinowych strojach, niosąc olbrzymie, pożółkłe liście palmowe. Pośrodku, na osiołku, jedzie Pan Jezus, świetnie u charakteryzowany. Lecz, oto mała przygoda. Osiołek, aż dotąd idący spokojnie, z obwisłemi uszyma, przystanął nagle i ani rusz dalej. Jeździec, ów rzekomy Pan Jezus, zniecierpliwiony — widocznie pasjonat z natury — zaczyna co sił uparte stworzenie walić piętami po bokach, na co osioł, również jak jeździec zniecierpliwiony, postanawia pozbyć się niemiłego ciężaru; w tym celu zaczyna wierzgać zadniemi nogami, rzucać się na prawo i na lewo, przyczem rży w niemożliwy sposób. Na widok ten, w najwyższym stopniu zabawny, otoczenie całe wybucha śmiechem homerycznym.
W ogóle zauważyłem, że ludność tutejsza patrząca na procesję, jako na spektakl, tak samo jak się przygląda barbarzyńskiej walce byków — czyniąc to bez szczególnego namaszczenia religijnego — jak to ma miejsce w Krakowie naprzykład, w święto Bożego Ciała — korzysta z każdej sposobności, żeby się bawić. Dla nich Semana Santa jest karnawałem, tygodniem próżniactwa, wesela, hulanki i pijatyki. Wyznaję, że w katolickiej Hiszpanji, ojczyźnie świętej Teresy, Ignacego Loyoli i Torquemady, więcej się spodziewałem znaleść zapału religijnego i pobożności. Tymczasem przekonałem się naocznie, że wszystko to, tak samo jak w pogańskich Włoszech, polega na obrządku, na ceremonjach, na formach, przemawiających do zmysłu wzroku, do wyobraźni, żądnej grubych, dekoracyjnych efektów, kiedy dusza i uczucie pozostają nietknięte. Nareszcie
Strona:Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891).pdf/253
Ta strona została przepisana.