Strona:Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891).pdf/311

Ta strona została przepisana.

I śmieszny był ze swoją brzydką, śniadą twarzyczką i wielkiemi szaremi oczami.
Kiedy matka rankiem na targ wyszła, pan domu, stary emeryt zaglądał do kuchni i mówił mu, udając surowego:
— A sprawuj mi się tu dobrze, rozumiesz?
— Rozumiem — odpowiadał butnie, z głową do góry podniesioną, wymawiając wyraźnie literę r i kładąc akcent na ostatniej zgłosce.
Wyruszać na krok z kuchni było surowo zabronionem. Sadowił się więc w swoim kącie i godzinami wyśpiewywał cienkim głosikiem, zadowolony: la-la-la, póki lokaj, sprzątający pokoje, nie wychylił, zniecierpliwiony, głowy z poza drzwi z rozkazem:
— A nie przestaniesz mi ty wyć, ty, brzdącu?
Matka zbyt złą dla niego nie była. Biła go, bo biła niekiedy — od czegóż była matką? Słówka czulszego do niego w życiu nie przemówiła, nie uśmiechnęła się. Taka już była jej natura, lecz kochała go po swojemu. Dziwna była ta sucha, bez piersi, śniada dziewczyna z ostremi rysami małej twarzy, z małemi oczami, wązką wargą, wysmukła, małomówna, ponura, mrukliwa, wiecznie w tej samej, ciemnej spódnicy, z chustką niedbale zarzuconą na gładko zaczesanych, lśniących, czarnych, włosach. Po wielu latach tułaczki od służby do służby złamanego grosza nie odłożyła, mały jej kuferek był pusty, pościel nędzna, choć jak wół roboczy od rana do nocy pracowała, a wódki do ust nie brała.
Lecz Franek wygadał się raz przed lokajem, iż posiada na wsi jeszcze małego braciszka, na którego matka wciąż pieniądze posyła.
I niktby nie odgadł, iż w tej wązkiej, wyschłej piersi łopotało serce spragnione ciągłych wzruszeń. Jej szorstka ręka łaknęła ciągłego uścisku ciepłej dłoni. Cała istota lgnęła do miłości, jak do słońca. Nie pomna na cierpienia, zawody, jakie w życiu przechodziła, żyła w ciągłej pogoni za miłością, z wyciągniętemi wiecznie ku niej ramionami, niezmęczona, nienasycona. Poświęcała jej się cała. Stawała się niewolnicą każdego swego kochanka, owieczką drżącą na jego spojrzenie, patrzała mu w oczy, usługiwała mu, oddawała mu jadło, całe swoje zasługi.
A pracowała wtedy, a krzątała się... żyła! Katarzyna była zakochaną! I dokoła cała kuchnia zmieniała swój charakter. Rądle na półkach błyszczały jak złote. Kwiaty w doniczkach zakwitały. Ogień na kominie buchał weselej. I Franek w swoim kącie uśmiechał się zadowolony. Lecz kochankowie ją opuszczali. I na raz kuchnia opustoszała. Nie lśnił już w kącie mosiężny kask strażaka, ani niebieska bluza stróża z domu sąsiedniego.
Nie miała już komu wpatrywać się w oczy, wsłuchiwać się w dźwięk mowy, nie miała już komu usługiwać, poświęcać się.
A zdarzało się, iż nieczuły lokaj nie chciał grać roli pocieszyciela. I grymas powracał na ważkie usta Katarzyny. Garnki jej z rąk wylatywały. Znikały z okien firanki i kwiaty w doniczkach więdły. Nie świeciły już rądle, nie lśnił na podłodze żółty piasek. Ogień na kominie gasł wcześniej i śród popiołów i perzyny czadziły spalone węgle... I Franek w swoim kącie drżał ze strachu. Matka szturchała go co chwila bez powodu. I cała kuchnia ciemna napełniała się hukiem garnków, trzaskiem drzwi, przekleństwami, złorzeczeniami. I smutno tu się stawało, pusto, ponuro...

Naraz zjawił się pretendent, i to bardzo poważny: obiecywał się żenić. Katarzyna będzie więc już miała kogoś raz nazawsze na własność. Będzie mężatką, nawdzieje czepiec i obrączkę. Usłyszy swoje imię i nazwisko

299