Strona:Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891).pdf/312

Ta strona została przepisana.

wymawiane w kościele. Ksiądz połączy ich stułą. Kumoszki nazywać ją będą Łukaszową...
I znowóż cała kuchnia zawrzała stukiem przesuwanych stołków, szelestem mioteł i szczotek do szorowania. I znowu zaświeciły rondle, zażółcił się piasek na podłodze, zabieliły się firanki u okien.
Na stołku przy rozpalonym kominie z butą szacha perskiego siedział on, władca, słońce kuchni, i jak słoń wsuwał w siebie podawane sobie bułki, bochenki, zmiatał naładowane talerze i miseczki.
W kuchni było ciepło, jasno, przyjemnie. A on, czując z jakiem uwielbieniem jest słuchany, opowiadał, opowiadał bez końca.
Aż z kąta nieraz dolatywało cieniutkie: hi, hi Franka.
— Stulisz tam gębę? — strofowała go matka, zajęta zmywaniem garnków lub cerowaniem bielizny, przy świetle kinkieta, ustawionego w moździerzu.
A on mówił wciąż dalej...
Był to chłop barczysty, ze zdrowemi zębami, z kosmatą blond brodą, i olbrzymiemi czerwonemi rękami.
Nie z jednego już pieca chleb jadał. Obecnie był bez zajęcia. Utykał na nogę, którą zwichnął przy robotach kanalizacyjnych. Teraz tłómaczył zwykle szeroko Katarzynie i wszystkim swoim znajomym, że towarzystwo kanalizacyjne zapłaci mu za stratę tej nogi 15 tysięcy rubli.
Piętnaście tysięcy — suma bajeczna! tak wielka, iż wyobrazić jej sobie prawie nie można.
Lecz Katarzyna miała to już do siebie, że kiedy kochała, wierzyła we wszystko, co każdy z jej władców jej mówił, ślepo, jak w Ewangelję. Całemi wieczorami gęba mu się nie zamykała. Z powodu obfitości czasu miał bardzo rozgałęzione stosunki. Umiał więc przeróżne dykteryjki, anegdotki. I śmiał się głosem olbrzyma, lub sylabizował głośno Kurjera.
A na dźwięk jego tubalnego głosu Katarzynie o mało serce nie wyskakiwało. Coraz częściej myślała teraz o ślubie. Za oszczędzone pieniądze kupiła sobie do gospodarstwa kurę, która już od kilku tygodni chowała się w kuchni pod łóżkiem.
Ta kura był to dla Franka fakt nie lada, tworzył epokę w jego życiu. Miał powierzone nad nią panowanie. A matka, wychodząc na targ do miasta, przypominała mu codziennie:
— A nie wypuszczaj mi kury, bo ci łeb urwę! Teraz rozpoczynały się w kuchni rządy Franka. Dotychczas siedział niemy w kącie, a kura spała pod łóżkiem. Lecz matka drzwi za sobą zatrzasnęła i Franek z miotłą wsuwał się pod łóżko i wykrzykiwał:
— A sio, a sio!
I kura, zbudzona ze snu, wystraszona, wybiegała na środek kuchni.
Była to zwykła kura miejska, która nigdy nie widziała słońca, nie oddychała powietrzem. A jeśli w sercu jej nawet roił się ongi jak i butny rycerz w żółtych butach, w pancerzu z pysznych piór, serenadujący pod oknem swoje boskie: ku-ku-ry-ku! — było to już tak dawno, tak dawno...

Teraz chuda, wymokła, ze swojem pierzem o mieszających się nieharmonijnie barwach centkowanych, szarych i żółtawych, niezgrabna w chodzie z gołem szklanem oczkiem, z czerwonym grzebieniem, podobnym do niemodnego na oczy nasuniętego kapelusza, stanowiła istny typ starej panny egzaltowanej, wiecznie skrzywionej i uskarżającej się bez powodu, ustawicznie swoim: kua, kua, kua... aż uszy bolały.

300