Strona:Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891).pdf/314

Ta strona została przepisana.

Lecz Franek czuł, że poza tem wszystkiem ona, choć przyznać się do tego nie chce, ma do niego pewną słabość.
I teraz strzeliło mu naraz coś do głowy, pochwycił ją wpół i jak zacznie tulić, całować po piórkach, po dzióbku i szeptać pieszczotliwie:
— Moja kurka, moja kureczka, ty, ty moje złotko kochane!
Kura w pierwszej chwili zgłupiała. Lecz przyszedłszy do przytomności, wyrwała się z całych sił z jego objęć, oburzona, zawstydzona.
I poprawiając sobie wymiętoszone piórka, kręcąc czubem i łebkiem, gdakała, gdakała bez końca, jak, gdyby czyniąc mu wymówki dąsała się i zdawała się mówić:
— Nie lubię takich głupich żartów. Co zanadto, to nie zdrowo. Proszę mi w tej chwili przestać się śmiać.
A on nie mógł opanować śmiechu. Taką miała minę srogą, taką zarazem komiczną.
I na raz przyszła mu ochota jeszcze raz ją pochwycić, i postawić sobie na ramieniu, jak gołębia. Lecz kiedy chciał się do niej zbliżyć, ona, cała trzęsąca się, napuszona i oburzona, stała się na raz tak groźną, aż Franek trochę przestraszony cofnął się.
Ale zaraz po chwili począł przywoływać ją najczulszemi przezwiskami i prośbami, wreszcie ją ł częstować przechowanym dla niej ukradkiem specjałem: kaszą z wczorajszego obiadu, najpiękniejszemi ziarnkami grochu, gotowanemi kartoflami.
Ona patrzeć na niego nie chciała, i, stojąc napuszona w końcu pokoju, powtarzała w kółko swoje żale, wymówki, krzywdy, urazy.
Mówiła coś o zerwanych już z nim na zawsze stosunkach. Zbliżyć się do niego za nic w świecie nie chciała. Lecz on się uparł: musi ją pochwycić; rozgniewała go w końcu jej przesada.
— Nie chcesz, nie chcesz? Poczekaj, ja ci tu zaraz dam.
Poczęli się gonić! Ona na łóżko, on na łóżko, ona na stół, on za nią na stół.
Naraz uszczęśliwiona dojrzała stłuczoną szybę i jednym rozpaczliwym susem frr wyfrunęła przez okno.
Franek osłupiał. Nic podobnego do głowy mu przedtem nie przyszło. Chciał krzyczeć, lecz coś mu w gardle stanęło.
Przebiegł nieprzytomny prawie wszystkie pokoje. Lokaja nie było.
Wyruszyć z kuchni przecież mu nie wolno. Matka nawet buty schowała. Lecz wobec ważności faktu otworzył drzwi i myśląc sobie: niech się dzieje co chce, wybiegł bosy, bez czapki, bocznemi schodami na podwórze. Wszystkie oficyny nieporuszone stoją w tem samem miejscu co i dawniej, słońce świeci, ptactwo świergocze, jak gdyby nic... A kury nie ma.
Dokoła pusto i głucho. A niebo nad nim takie ogromne, a on czuje się taki maleńki!
Na podwórzu jakby makiem zasiał. Stróż wymiótł już, widocznie, rynsztoki. Nie było też ani jego, ani żadnej sługi, ani żywego ducha w żadnem oknie.
— Co tu robić, co robić?
Dokoła cisza.
I Franek, rozglądając się wśród tej pustki, podnosi do góry głowę i nagle spostrzega kogo? Ją, kurę, która siedzi spokojnie na parkanie, oddzielającym podwórze od sąsiedniego domu.

Franek aż ręce złożył do niej, wszystko zależało przecież od niej. Bo on nie może wejść na tak wysoki parkan.

302