A Idea wciąż spała! Cień jej, przyzwyczajony do nieustającego ruchu, niecierpliwił się w tej bezczynności. Zrobił krok jeden, potem drugi i ze zdziwieniem ujrzał, że jest wolny. Odbiegł nieco dalej, jeszcze dalej, i wzięła go chęć pójścia samemu w ów świat ludzki, po którym niegdyś kroczył za Ideą. Zląkł się własnej śmiałości z początku, później nabrał odwagi. Oczy zaiskrzyły się blaskiem gorączkowym, na policzki wystąpił rumieniec suchotniczy, z gardła wydobywał się okrzyk chrapliwy i nieregularny: Naprzód! Z pajęczyny ulepił sztandar i na nim wypisał to hasło.
I poszedł krokiem nierównym w świat jęków ludzkich, tam gdzie Idea zawsze go wiodła.
W pośród mroków serca zadrgały. Nędzarze, przykuci do taczek troski codziennej, podnieśli głowę, przysłuchując się chciwie dolatującemu głosowi. Czyżby Idea żyła jeszcze? I hardziej spojrzeli na posiadaczy brzucha, którzy z nienawiścią i trwogą witali rozlegające się nawoływanie. Nawet chochliki nie wiedzieli, czy śmiać się dalej, czy smucić. Wszak Ideę trzymali na uwięzi. Skąd miałaby chodzić po świecie?
Ten i ów począł porzucać taczkę, którą ciągnął, i szedł na spotkanie dolatującego głosu. Zwolna dokoła mniemanej Idei tworzył się orszak coraz liczniejszy, a rumieniec suchotniczy udzielał się całemu zbiegowisku. Okrzyk: Naprzód, nie ustawał, a kiedy pytano się cienia, dokąd to iść należy, czynił kilka kroków w jednym kierunku, później zataczał się w innym. Niekiedy, gdy światło czerwone zamigotało, rzucał się gorączkowo ku niemu poprzez przepaści, tracił swój orszak w nurtach, sam ledwie wydostawał się, lecz niebawem nowe zastępy garnęły się do niego. Kiedy światło zagasło, błąkał się wraz z orszakiem i zarażał go zarazkiem suchotniczym.
Chochliki poznali, że to tylko cień Idei. Zwołali do zabawy dziatwę tłustych policzków i myśli ślimaczych i jęli rozniecać sztucznie światło czerwone tu i owdzie poprzez otchłanie. Wtedy cień Idei rzucał się w stronę, gdzie łuna występowała, a orszak jej życiem to przypłacał. Zarazem od niego suchotnicy snuli teorję takiego postępowania i miotanie się ku wszelkiemu światłu czerwonemu zwali szumnie syntezą, wszelkie zaś powątpiewanie o tem, czerstwością umysłu i poniewieraniem idei. Chochliki głośno przyklaskiwali tym mądrym wywodom orszaku suchotniczego.
∗ ∗
∗ |
Idea zbudziła się ze snu długiego. Poszła w świat, a krok jej był spokojny, wzrok pewny. Nie wydawała hałaśliwych okrzyków, nie lepiła sztandarów, a mimo to każdy czuł, kim jest ona i z czem przychodzi. Na padole płaczu i pracy rozniosła się wieść, że idzie prawdziwa Idea. Cień jej zadrżał: czy ma iść sam i dalej, czy wróci na swoje właściwe stanowisko, śmiałość go opuszczała, rumieńce zbiegały z policzków, okrzyk stawał się cichszym, tylko niektórzy z orszaku złorzeczyli prawdziwej Idei i jej spokojowi, a inni dowodzili, że jest ona przybłędą, bo nie zwraca się ku każdemu błędnemu ognikowi, rozżarzonemu przez chochlików.
Idea wciąż szła w kierunku, gdzie od czasu do czasu majaczyła łuna czerwona od ogniska braterstw a wzajemnego, nawet kiedy światło gasło i wszystko tonęło w powodzi mroków. Niekiedy po drodze otchłań otwierała paszczękę swoją. Idea wtedy zatrzymywała się, ten i ów z jej orszaku rzucał się w ziejącą