Strona:Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891).pdf/369

Ta strona została przepisana.

Zacni ludzie, czy też z was który doczekał takiego wieku, jak ów chudy, i, zdawało się, nie długowieczny wędrowiec; żyjeż tam jeszcze Imisz Broszka, Hiczka, Michał Cyż? Najzasłużeńszy, wiem, że zakończył życie, I. Smoler, istny typ literata, dziennikarza, wydawcy książek ludowych, współpracownik Maticy Czeskiej i „Slavische Jahrbücher“, zbieracz starych powieści i podań. Żyjąż tam jeszcze wszyscy, których wdzięczną ogarniam pamięcią? Pracowali oni zgodnie nad zachowaniem jedynej po ojcach spuścizny: języka, obyczajów i uczciwego postępowania jednych względem drugich, śpiewając stare i nowe pieśni, które im ksiądz poeta — imienia jego sobie nie przypominam — na niedzielne biesiady układał; w pieśniach tych coś się tam i o Wielkim Bolesławie zasłyszało i o rycerzach śpiących, którzy, zbudzeni, mają kiedyś Niemców aż na sam koniec świata przepędzić, zredukowanych do ilości, mogącej zmieścić się pod jedną gruszkę.
Nie wiem, jak żyją ze sobą literaci dni dzisiejszych; o dawniejszych powiedzieć mogę, że była to konfraternia chudopachołków, do której zachodząc z jakiemi takiemi zdolnościami, witany byłeś radośnie, a jeśli cię ścigały przeciwności, mogłeś być pewnym, że cię koledzy przygarną i trudności ułatwią, a rozradują cię wiarą nie w dukata holenderskiego, lecz w napis na nim: concordia res parvae crescunt[1].
Imisz tedy, nauczyciel dzieci, otworzył mi na spanie alkierz, a nakarmiwszy i napoiwszy podróżnego, który od kilku dni porządnego noclegu nie zaznał, nazajutrz poprowadził do Romana Zmorskiego i Smolera... no, i było nam, jakby to powiedzieć, dobrze, nie, ale znośnie, a i to już dość.
Z Budyszyna, gdzie znowu okoliczności, a wyraźnie mówiąc, złośliwość pruska zachmurzała dni moje, wyniosłem się w okolicę Bischofswerda najpierw do wioski, w której gospodarzył ojciec przyjaciela mego Cyża, kmieć bogaty, istny Piast-pasiecznik, Panie, świeć nad jego duszą, a następnie aż do stóp Kerkonoszów, gór pogranicznych między Czechami a Saksonją.
U starego Cyża rozkwaterowałem się w izdebce syna, w której znalazłem wszystkie wydania Maticy Czeskiej, Biblję Łużycką i różnych innych ksiąg zasób. Czytałem tedy po całych dniach, oczekując na tak zwaną flotę, gwoli rozwinięciu żagli w świat niegościnny, szeroki, nieznany. Spostrzegałem gospodarstwo i wzorowe życie tych patrjarchalnych rodów... praca — ale jaka! od dnia do nocy, a wesoło, bo na własnej roli i około dobytku. Do dziś dnia pamiętam tego starca pasiecznika (posiadacza około trzechset ulów), prostującego się przy stole i uroczyście głosem podniesionym wzywającego błogosławieństwa bożego dla swojej rodziny; przez ciąg mojej bytności nigdy w chacie tej nie usłyszałem lekkiego słowa. Niewiasty z powodu suszy letniej nosiły wiadrami wodę do polewania podrosłych jarzyn, pszenica, gęsta jak las, powijała się pod wiatrem, bydło spaśne radowało oko, a kiedy pod wieczór ludzie wracali z pola wesoło, było to coś tak cichego, jak słońce i tak pogodnego, jak ten zachód pogodny.
Dnie więc, jak dnie, przechodziły mi spokojnie i nie bez pożytku, ale noce, ale sny po nocach... sen od powiek ucieka...
Coś wygania z chaty — dalej panie Ahaswerus!

Lesław Łukaszewicz, najczcigodniejszy przyjaciel, pisze list z dodatkiem oczekiwanym. Co za radość! Żegnam wieśniaczą zagrodę i izdebkę syna gospodarza, a mojego przyjaciela, ucznia filozofji i prawa w Lipsku, zostawiam karteczkę z nazwiskiem na pamiątkę — i oto z powrotem na dzień jeden jestem w Budyszynie u Romana Zmorskiego, z którym, jako zawsze gotowym towarzyszem do pieszych wędrówek, puszczam się nieco dalej, aż do stóp Kerkonoszów.

  1. Przypis własny Wikiźródeł (łac.) Zgodą wzrastają małe rzeczy