Strona:Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891).pdf/385

Ta strona została przepisana.

Albo ów Batorski ze starannie wygoloną, o regularnych rysach z zawsze pogodną twarzą? Z jakimże zapałem, stojąc na środku izby szkolnej, opowiadał o Batorym, a my, zachwyceni, pytaliśmy się: czy on był blizkim krewnym pana profesora? Kiedy wykładał naukę moralności, biły nam serca z niepokoju, bo, jakkolwiek łagodnie, ale nieco i złośliwie, dawał przykłady cnót i występków z naszych własnych czynów. A znał nas, jak własne dzieci, a pamiętał doskonale każdy nasz postępek od samego początku roku.
Sołtykowski znowu, wysoki, chudy, wiecznie w granatowym fraku i z zieloną umbrelką nad oczami w szkole, a na ulicy z ogromnym daszkiem u kaszkietu. Nie mówiono wtedy jeszcze u nas tak wiele, jak dzisiaj o „metodzie poglądowej“, a przecież tak poglądowo uczył wszystkiego, tak jasno tłómaczył wszystko, że — doprawdy — nie wiem, czy ta szkółka elementarna nie przygotowała mię więcej do życia, niż prelekcje uniwersyteckie...
Prawda, pamiętam i paru innych, co niezbyt byli godni pamięci; ale wiem, że nie wszyscy byli takimi.
Jeżeli jednak literatura o tych poczciwych pracownikach nie wiedziała, to otoczenie przynajmniej wiedziało o nich; lekceważyło ich najczęściej, ale nie stroniło od nich.
Dzisiejsze atoli losy nauczyciela początkowego, szczególniej wiejskiego, są nader ciężkie. Pomijam wszelkie inne okoliczności, a zwracam tylko uwagę na stosunek jego do najbliższego otoczenia.
Niedawno, będąc na wsi, mogłem to zaobserwować. Po sumie w parafialnym kościołku, widziałeś, jak zwykle, gawędzące gromadki osób na cmentarzu kościelnym: tu obywatele okoliczni gawędzili swobodnie, tam gromadka jedna i druga oficjalistów, tam służba dworska, tam włościanie. Zauważyłem na uboczu samotnie stojącego młodzieńca: do żadnej grupy się nie przyłączał, nikt go też ku sobie nie garnął. Był to nauczyciel wiejski. Swój do swego dąży: zabrałem też z nim bliższą znajomość. Dowiedziałem się od niego, że napróżno starał się o przypuszczenie do towarzystwa, że przyczyną główną niechęci ku niemu jest pamięć, jaka pozostała po niecnym jego poprzedniku, oraz opinja o jego kolegach z gmin sąsiednich. Sprawdziłem potem słuszność jego spostrzeżeń; zrozumiałem i słuszność względną, dla której mój młody znajomy podejrzliwie był traktowany. Ale, z podobnego postępowania, jakie skutki wypłyną dla sprawy oświaty ludowej? Wobec takiego położenia lękam się, czy młody krzewiciel światła nie zgorzknieje, czy zamiast pożywnego pokarmu — trucizną dziatwy poić nie zacznie?
Czyżby zatem kwestji nie należało inaczej stawiać? I bezwątpienia, tak; należy do tych ludzi się zbliżać, krzepić ich na duchu, pracować nad nimi: z obojętnych robią się gorliwi, ba, ze złych dobrzy — i przeciwnie — najlepsi mogą upadać na duchu. Zamykanie zaś oczu, odsuwanie się, zawsze szkodliwe tylko wyda owoce.
Nie miałem tu zamiaru pisać rozprawy wyczerpującej: pragnąłem tylko zwrócić uwagę przyjaciół oświaty ludu na okoliczności niezawodnie ważne, zabiegów godne, a pomijane.

Warszawa.Florjan Łagowski




373