Strona:Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891).pdf/457

Ta strona została przepisana.

pienia cięższy, przykrzejszy, bardziej wyczerpujący, niż na dalekiej północy, walki nie z tą skupioną w sobie, określoną, momentalną potęgą lwa w zapasach, z którą odrazu ginie się, gdy się jest słabym, albo zwycięża, gdy się jest silnym, lecz z ową rozproszoną, niepochwytną, a bezustanną potęgą miazmatów, co długo, zwolna, ale bez przerwy, kropla po kropli wysączają krew i zniszczą w końcu najwytrwalszy organizm. Mimo to Stanisław D. kończy chlubnie technikę, ale i teraz położenie jego zrazu nie polepsza się bynajmniej: „obcokrajowiec“, nie giętki w karku, nie umiejący szukać innej protekcji nad własną pracę i uzdolnienie, pozostaje lat kilka bez odpowiedniego swemu zawodowi zajęcia. Wreszcie, po długich walkach, wyczerpany fizycznie i duchowo, otrzymuje przy koleji w Krakowie, jakąś skromną posadę, która pozwala mu urzeczywistnić ideał, już nie człowieka nauki, lecz jedynie ideał owego hugonowskiego żebraka: „codziennie jadać“. W każdym razie zdawało się, iż człowiek ten skołatany znalazł przynajmniej spokój po tylu walkach; tak, rzeczywiście, spokój, bo oto pewnego dnia można było w kronikach dzienników miejscowych wyczytać, co następuje: „Wczoraj urzędnik techniczny Stanisław D., pełniący służbę przy pociągach, został wskutek własnej nieostrożności, przejechany przez lokomotywę, która zgruchotała mu obydwie nogi powyżej kolan. Odwieziono go do szpitala, gdzie w parę godzin skonał“.
Nigdy nie zapomnę chwili, gdym przybiegł odwiedzić trupa, jak dniem wprzód odwiedziłem żywego. Leżał w szpitalnej trupiarni, okryty prześcieradłem. Dziecinna krótkość pozbawionego nóg korpusu stanowiła straszliwy kontrast z twarzą zestarzałą przedwcześnie, nacechowaną niewymownem cierpieniem. Obok niego leżały pogruchotane nogi, kilka trupów innych uzupełniało ten okropny widok; o jednego z nich kłócili się posługacze szpitalni względem jego kwalifikacji na stół sekcyjny i wydzierali go sobie wzajemnie. Była to scena pełna szekspirowskiej grozy! Gdym przebiegał myślą całą skalę ideałów, pragnień, uczuć i cierpień tego człowieka, który teraz leżał przedemną, jakby straszliwe świadectwo ironji losu, marności ludzkich usiłowań, gdy umysł mój, niezdolny w tej chwili do chłodnej analizy, powtarzał pytania: „czy tysiące ludzi krzyczących ratunku nie są tylko zawiłem zrównaniem rachunku? czy przymioty umysłu, serca i charakteru, jakie posiadał zmarły, są na coś na tym świecie potrzebne, czy nie są to tylko omyłki liczebne?“ — wtedy obok mnie stanął jakiś dobrze wypasiony krakowski filister i, założywszy monokl, przypatrywał się również zmarłemu; znać jednak inne myśli w głowie jego krążyły, bo skrzywiwszy się, wyraził niezadowolenie, że w porze letniej trupiarnia nie jest dezinficjowana. Ten z pewnością nie popełniał w życiu „omyłek liczebnych“.
Śmierć Stanisława D., jakkolwiek gwałtowna i przerażająca, była tylko zapuszczeniem kurtyny nad właściwym dramatem życia, była straszliwie sformułowanym wyrazem tego, co już poprzednio się stało. Dwa są bowiem rodzaje ludzi zmarnowanych: jedni, szczęśliwsi, marnują się przez śmierć, inni — jeszcze przed śmiercią. Ta druga forma zmarnowania, mniej na pozór określona, jest jednak w rzeczy samej tragiczniejsza: ona to stanowi typ człowieka, ruiny. Ludzie przeciętni, ślizgający się po powierzchni życia, filistrzy, karjerowicze sprytni, łotry życiowi różnego gatunku nie są w stanie poznać się na tych ludziach — ruinach: biorą ich oni zwykle protekcjonalnie albo za dobrodusznych facecjonistów, albo za dziwaków, niedołęgów, nawet głupców, a to stosownie do zewnętrznej formy, pod jaką każda z takich ruin się przedstawia, a raczej stosownie do gatunku mchu, jaki na niej wyrósł. Dopiero głęboki znawca serca i duszy ludzkiej z jednego przelotnego spojrzenia, z myśli błyskającej niekiedy