Strona:Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891).pdf/510

Ta strona została przepisana.

— Hej! ty! niedołęgo stary! A chodź-no tutaj!
Był to znajomy głos stajennego chłopca. Drgnął mimowoli i w kierunku echa, które po rannej rosie płynęło, głowę odwrócił.
Chłopak szedł z tręzlą w ręku.
— Bywaj zdrowa, smugo! — pomyślał osioł — znowu do beczki z wodą pójść trzeba!...
Stanął i czekał spokojnie. Chłopak nałożył tręzlę i poprowadził go. Na oborze przywiązał do słupa.
— Co to będzie? — myślał Amorek.
Po chwili przyszedł ekonom.
— Przywiązaliście go dobrze?... Spętać mu jeszcze nogi! — rozkazał.
Spełniono rozkaz.
Parobcy od wołów, fornale, gawiedź wysypała się na oborę. Ekonom, gruby jak beczka, czerwony, w malutkiej czapeczce, która mu siedziała na głowie, niby na czubie rozkwitłej piwonji, obracał coś w ręku, coś małego, migającego do słońca... Bawił się tem, spoglądając, czy dobrze nogi wiążą Amorkowi. Co chwila słychać było pewne klaśnięcie, jakie instrument ów wydawał.
Ekonom zwrócił się do ludzi.
— Na bok psie krwie! — zawołał.
Gromadka ciekawych cofnęła się i z gapiowatą miną spoglądała to na osła, to na ekonoma.
W tej chwili podniosła się ręka jego w kierunku głowy Amorka, coś błysnęło do słońca, wreszcie dwa strzały jeden za drugim rozległy się, odbiły się echem w czystem porannem powietrzu i między budynkami skonały.
Amorek leżał na ziemi. Ani pisnął. Gwałtownie tylko drgały mu nogi, a głowa za krótko uwiązana, nie mogła dosięgnąć ziemi i w powietrzu wisiała. Krew buchała mu ze skroni, z nozdrzy, z pyska, oczy wylazły na wierzch i błyszczały białkami...
Fornale żartowali:
— Oto ci miele... o... o... o...
Amorek rzucał się gwałtownie.
— Odwiąż-że który sznura, gapie! — odezwał się baryton ekonoma — bo się przerwie.
Spojrzał na osła z pogardą.
— Należało się to dawno niedołędze! — zauważył spokojnie. Odwiązano sznura. Głowa upadła bezwładnie na słomę. Ciało drgało konwulsyjnie.
— O... o... widzita, jeszcze żyje...
— O, to psia kość kwarda!...
— O jej...
Amorek już naigrywania się nie słyszał. Konał. Zdało mu się, że jest młodym... że w piękny letni wieczór powrócił ze spaceru... zgrabny masztalerz trzyma go lekko za uzdę, a panienki dają mu chleba ze solą, głaszczą po twarzy i po grzbiecie klepią, i pęki koniczyny tak blizko do ust mu przysuwają, że czuje, zda się, jej zapach...
— Człowiek umie być przecie wdzięcznym — myślał sobie.
I z myślą tą zasnął na wieki.

Warszawa.Franciszek Rawita (Gawroński).