Strona:Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891).pdf/523

Ta strona została przepisana.

najuroczystszej w życiu chwili narzuciły mi obowiązek odwiedzania kiedy niekiedy naprzód młodej pary... następnie młodej wdowy.
Czyniłem to, o ile wypadało, najrzadziej... dlatego też, znalazłszy się sam jeden (po dość długiem niewidzeniu) w jej salonie, a był to czwartkowy wieczór recepcyjny, nie mogłem wynieść się za drzwi jak zawstydzony student, który niezgrabnie pogwałcił zwyczaje towarzyskie, lub jak źle wychowany człowiek, nieumiejący sobie zadać przymusu wobec sytuacji, mogącej komu innemu lecz nie mnie, wydawać się drażliwą. Wszakże oddawna wyrzekłem się zaszczytnego(!) miana homme du monde, chociaż dotąd stoję wiernie pod sztandarem starodawnej grzeczności, niezmieniającej swej miłej istoty, swego znaczenia i uroku, nawet w tak strasznie niegrzecznych, jak dzisiejsze, czasach.
Usiadłem więc w wygodnym fotelu, z mocnem postanowieniem cierpliwego oczekiwania na przybycie pani domu lub pierwszego gościa. Położyłem klak z rękawiczkami na najbliżej stojącym stoliczku, obitym amarantowym pluszem, lśniącym jaskrawię w świetle lampy, przykrytej daszkiem z czerwonej koronki... i rozejrzałem się w około.
Całe urządzenie pokoju było zbytkowne i wytworne. Odbijał się w niem jednak ten rodzaj dobrego smaku, jaki wytwarza moda, a nie głębsze odczucie piękna, potrzebnego wszędzie, zatem i w mieszkaniach ludzi inteligentnych. Pomimo to, dla istoty, której wzrok i umysł nie sięgał po za powszedni widnokrąg życia, uorganizowanego przez modniarkę i tapicera, musiało tu być bardzo miło i ładnie, miękko i wygodnie.
Kolega mój pozostawił majątek w dobrych rękach; wdowa po nim używała go umiejętnie.
Salon jej wysprężynowany, wymateracowany, wypoduszkowany, cały jedwabny i złoty, oświecony przyćmionemi lampami, dyszał wonią francuskich aromatów i ciepłem kaloryferów.
Tak mnie to wszystko dobrze usposobiło, zwłaszcza, że byłem znużony całodzienną ciężką pracą, a „idąc tu, na ulicy, mróz dochodzący osiemnastu stopni przeziębił mnie do kości — że... zdrzemnąłem.
Raptem obudził mnie jakiś łoskot.
Zerwałem się na równe nogi, przetarłem oczy i spojrzałem nieco zmieszany... Ale w salonie nie było nikogo.
Dla otrzeźwienia się ze snu, który mi jeszcze kleił powieki, przeszedłem się po pokoju. Odgłos moich kroków tłumił puszysty dywan wschodni, rozesłany na całej podłodze. Cicho więc zbliżyłem się do na wpół otwartych drzwi bocznych, teraz dopiero spostrzeżonych, bo za niemi powtórzył się łoskot podobny do tego, który mnie przed chwilą obudził. Adamaszkowa kotara zasłaniała postać moją zupełnie, mogłem zatem widzieć, co się dzieje w sąsiednim buduarze, sam niewidziany. Na posadzce leżała duża lalka paryska... w negliżu.
Nad nią schylała się dziewczynka lat siedem liczyć mogąca i z wysileniem podnosiła ciężką porcelanową głowę, która, wyśliznąwszy się z jej słabych rączek, uderzyła raz jeszcze o podłogę.
— Masz tobie — mówiło dziecko ochrypłym szeptem, — niegrzeczna jesteś... nie chcesz się ubierać... dlatego się rozbijasz!
Na kanapie siedziały trzy inne lalki, jak na bal wystrojone.
Leżąca na ziemi miała na sobie tylko koszulkę batystową, pończoszki ażurowe — przez które przeglądało rumieniące się ciało trykotów — i trzewiczki z błękitnego atłasu.

W dziewczątku, dźwigającem lalkę, poznałem córeczkę pięknej pani

511