Strona:Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891).pdf/555

Ta strona została skorygowana.

Zachwycony poetycznym obrazem, postąpiłem na wierzchołek góry, skąd dostrzegłem dalej i drugie podobne, omglone ognisko, z szeroką nad niem łuną, z szarą wstęgą dymu, a płynęła odeń stłumiona pieśń skrzydlata, niewysłowionego uroku... Siadłszy na wilgotnym kamieniu, wsłuchiwałem się w oną cudną melodję ludową, gdy rozległo się pienie i przy bliższem mnie ognisku, pienie z głębi serc, z całą potęgą uczucia, głosem dźwięcznym i donośnym.
I odpowiadali sobie zdaleka pastusi obydwóch ognisk na śpiew śpiewem, śpiewem tęsknym, mazurskiej, rodzinnej mej ziemi!... Ha!... pełzał on smętny po łąkach, to wybiegał przeciągły wysoko, wołając skargą jakąś, nieokreślonym bólem, a wzrastając w tempie i sile, wybuchał następnie krzepkim chórem, dziarskim rozgwarem, porywał sobą śpiewaków, i ci, ujmując się wtedy za ręce, puszczali się w taniec długim wieńcem koło ogniska... Potem znów rzewna pieśń jęczała, a gdy zmilkła przy jednem ognisku, odzywała się przy drugiem. I stojący opodal starcy, kiwając się wsparci na kijach, pochwytywali w pewnych pauzach dalszy pieśni wątek, snując go w takt nizkiemi tony, dopokąd ich znów chłopcy nie podnieśli do dźwięków wysokich. Tak mknęły tony szeroko po rosie, i bogińka odgłosu Oźwiena, kochanka Wołosa, boga pasterzy, miłośnika gędźby, powtarzała zza gór każde brzmienie wdzięcznem echem. Długo tak zawodziły one ciemne przy ogniskach widma. Słaniały się przy nich w mroku spętane konie, tentniąc kopytami po rżysku, i otulała to wszystko mgła sina, różowiona płomieniami ogni, i przypatrywał się temu z góry księżyc, owa nasza słowiańska, nadobna Nocena.
Pieśni, o której mówię, próżnoby szukać w wydanych ludowych śpiewnikach. Nie miała ona słów, była przelotnym utworem chwili, i sam już więcej nad ten raz jeden nie słyszałem jej w tych, ani innych stronach. Żadne dzieło muzyczne, żadna opera najbardziej nawet narodowych naszych kompozytorów, nie przemówiły tyle do mej duszy, co ów prostaczy, i z tą malowniczą żywej natury dekoracją — śpiew pastuszków. Stał się on dla mnie iskrą z niebios, ogniem Dyblika. Noc ową, z jej obrazem i śpiewem odczuwam dotąd w snach i na jawie. W ciężkich chwilach życia, czy zabierając się do nowej jakiej pracy literackiej, uprzytomniam ją sobie zawsze — wspomnienie jej dodaje mi sił, orzeźwia znużonego ducha.

Warszawa.Hipolit Bogumił Tarczyński.[1]





  1. Zmarł w Warszawie dnia 2 listopada 1892 roku.
543