Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Bunt Martineza.djvu/6

Ta strona została uwierzytelniona.

Teraz miał za sekretarza młodego dziennikarza ze stolicy, młodego poetę, który redagował dekrety wodza, zwrócone do mieszkańców jego okręgu.
Martinez w chwilach wolnych od działań wojennych czuł potrzebę przekuć w prawa wszystkie idee proste, a tak nowe dla niego, które kipiały mu w mózgu.
— Sandoral, ułożymy z pół tuzina dekretów, — mówił do sekretarza po obiedzie, jakby to pomagało trawieniu.
I za jednym zamachem klecił ustawy o czystości ulic, o wolnej miłości, o godzinie rozpoczynania seansów w kinach, o nowym podziale własności ziemskiej. Każdy dekret kończył sią groźbą kary śmierci dla opornych. Ludzie zbyt otrzaskani z niebezpieczeństwem i śmiercią, mało sobie z tego robili. Dekretów było dużo, ale analfabetów było jeszcze więcej!
Dekrety te, rzadko wykonywane, przydawały się bardzo jenerałowi, gdy chciał kogoś usunąć. Zawsze się okazywało, że jednostka niepożądana przekroczyła jedną z tych ustaw tak różnorodnych i drobiazgowych. Wtedy rada wojenna, zgromadzona w foyer teatru, bez długiej procedury posyłała oskarżonego na cmentarz, gdzie odbywały się egzekucje. W ten sposób unikało się kłopotu przewożenia trupów.
Okrucieństwa te w niczem nie nadwyrężały popularności Martineza. Któryż jenerał postępował inaczej! Wśród ludności pół-indyjskiej żył jeszcze duch jej przodków, którzy tem goręcej czcili bóstwa, im bardziej były krwiożercze i im więcej ofiar ginęło z wyszarpanem sercem na ich ołtarzach!
Prócz tego, Martineza otaczał nimb sławy narodowej. Sekretarz rzadko nazywał go po imieniu. Był „bohaterem z pod Cerro Pardo“, miejsca, gdzie