Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Bunt Martineza.djvu/8

Ta strona została uwierzytelniona.

Ale właściciel, z pochodzenia Meksykanin, znający dobrze swój świat, ani przez chwilę nie myślał o powrocie do kraju, gdzie ekonomowie zamieniają się w jenerałów. Czuł się lepiej koło Pól Elizejskich, chociaż musiał się uciekać do pożyczek i podejrzanych spekulacji, aby zastąpić nimi rentę, już nie nadchodzącą z tamtej strony oceanu. Wolał raczej patrzeć się na głodno na Łuk Tryumfalny, niż na uśmiech miodowy i okrutnie słodkie oczy bohatera z pod Cerro Pardo.
Kupcy z miasta, cudzoziemcy, w których spekulacjach Martinez uczestniczył i którzy bez tego uczestnictwa nie odważali się przedsięwziąć żadnej rzeczy, darowali mu „szablę artystyczną“ i uniform jeneralski.
Mundur ten, na poły japoński leżał na krześle, a bohater spozierał na niego w zamyśleniu. Czapka z olśniewającymi galonami i olbrzymi orzeł złoty, hafty na rękawach i epoletach zdawały się ranić oczy.
— Jestem zwykłym obywatelem, — rzekł do swego sekretarza, — nie zapomnij pan, Sandoral, powtórzyć to w książce. Jestem zwykłym obywatelem i właśnie takie uniformy zgubiły wielu moich towarzyszy, którzy zostali rostrzelani, jako zdrajcy stanu.
I ponieważ wolał być zwykłym obywatelem, nosił dalej swe ubrania cywilne, ubranie, o którem marzył zapewne w czasach ubóstwa, jako o rzeczy chimerycznej i wspaniałej: z sukna błękitnego, jak niebo lub zielonego, jak szmaragd, krawat i chustki, koloru wszystkich barw tęczy. Tylko po blaszce emaljowanej z orzełkiem, przymocowanej do klapy surduta, można było poznać jenerała.
Ale pewnego dnia w salonach byłego pałacu biskupiego, zamienionego na siedzibę korpusu armji, Martinez ukazał się w olśniewającym mundurze.