Strona:Władysław Orkan - Drogą czwartaków od Ostrowca na Litwę.djvu/118

Ta strona została przepisana.

oporu złamana: wróg się znów cofa. Idziemy w stronę wschodu: zaczem w kierunku Brześcia Litewskiego. Tam garną ludność zabraną. Tam rozbiją się fale pościgu o pierś żelazną twierdzy — jak pocieszają się moskiewscy jeńcy.
Przechodząc przez dział za lasem, nadchodzimy przy opuszczonych okopach kapelana i kilku infanterzystów z 32. regimentu. Pogrzeb żołnierza. Rzecz zwyczajna.
Schodzimy do wsi Zakrzewia. Przed obejściami spotykamy chłopskie wozy, naładowane dobytkiem wszelakim. Zdołały ujść zagarnięcia i wrócić. Ludzie też, którzy do poblizkiego lasu się schronili, teraz, gdy burza przeszła, wracają. Widzimy: dwoje staruszków, stuletnich może, pieczołowicie się prowadzi...
— Nam, panowie kochani, — seplenią ze łzami — na noc... w las... Wyrostek jakiś wynosi nam wodę. Oczy się mu radują.
— Z naszej wsi — mówi z dumą — poszło do was pięćdziesięciu, i brat mój z nimi. Mnie nie chcieli wziąć, bom zamłody. Poszli nie dawno, tydzień temu. Mieli się przekraść na Łuków.
Po kilku godzinach marszu, gdy dochodzimy lasu koło Kostanina, uderza oczy nasze mogiła w polu z krzyżem, darnią zrudziałą omszona: — widać, dawna. Ktoś, znający tę okolicę, objaśnia, że to mogiła chłopów-męczenników, że tu już za Kąkolownicą poczynają się zwarte wsi unickie, Podlasie.