Strona:Władysław Orkan - Drogą czwartaków od Ostrowca na Litwę.djvu/126

Ta strona została skorygowana.

Przed filarami ganku wstrzymaliśmy konie: oczy nasze pociągnęła przestrzeń rozwidniała w parku.
Ścieląca się od żwiru zajezdnego placu zielonorunna murawa, której środek zajął olbrzymi klomb kwiatów, przestrzeniła się w łąkę, słońcu otwartą, rozległą, tu ówdzie kępami drzew rzadkich upięknioną, a otoczoną daleko wokół cienistą ścianą parku. Gdzieś na końcu lustrzała woda stawu. — Iście polana wytchnienia dla oczu — po utrwalonych obrazach zgliszcz.
Wszystkim tosamo szeptało wzruszenie:
— Jakże tu pięknie! Jak cicho i ukojnie! Zaiste, spokojne szczęście bytować tu musi.
Zdawało się tosamo potwierdzać i niebo: przeczysty błękit nad koroną parku — z białym łabędziem obłoku, wolno jak zamyślenie beztroskie płynącym.
Pojrzymy ku progom domu, ku tej szczęśliwej siedzibie — i oczy nasze, zranione, zadrżały.
Drzwi rozwarte na oścież, — szyby okien stłuczone — wazony z ganku i okien postrącane na ziem. Na murawie zdeptanej, pod murem, walają się w bezładnej kupie: skorupy drogich waz, szczątki gipsów, kawałki ram złoconych, drzazgi bezcennych mebli, książki stargane, listy, tuż obok leżą: koszulka druciana, lalka znieważona i pantofelek.
Przez drzwi roztwarte, przez wybite okna patrzy ku nam grobowym spokojem łatwo zgadniona pustka wnętrza.
Pod filarami na ganku w zacieniu leży białowło-