Strona:Władysław Orkan - Drogą czwartaków od Ostrowca na Litwę.djvu/43

Ta strona została przepisana.

surowy, milczeniem objęty. Poprzed plac jasny, oświetlony jarzącemi oknami pałacu. Sztab dywizyi podobno tu stoi.
Za parkiem, przestrzeń — noc, rdzawym odblaskiem przeszyta.
Na wprost — olbrzymi pożar. Jakieś miasteczko płonące. Borzechów?
Tam tren ma jechać — droga tam prowadzi. Czy nie pomyłka?
Na lewo i na prawo od tego skupiska płomieni wybłyskują nad ziemią bezgłośne rakiety, zaświecają się w ciemności i gasną. Oczy pozycyi w noc ciemną, szukające wroga, baczące, czy nie knuje jakiegoś podejścia.
Cisza wielka, cisza niezwykła, jak przed czemś strasznem, co się zaczaja w ciemnościach, potęguje grozę nastroju.
Wybłyskujące co chwila rakiety wyznaczają pozycye nasze i wroga. Są one, jak widać, tuż blisko, o wiorstę.
Sunie tren milczącą karawaną wprost w to niewiadome. Podnoszą się niespokojne pytania. Tak, napewno omyłka. Łącznik stracony. Lecz — rozkaz.
Zjeżdżają wozy z góry, w świetle pożaru widoczne. Zajaśniał, wykwitł ze środka ogniska ollrzymi stos płomienia białego, z niewiadomego źródła.
Podjeżdża tren pod bramy onego miasta pożaru. Rakiety zaświecają się tuż przed oczyma. Dalej trudno jechać.