Strona:Władysław Orkan - Drogą czwartaków od Ostrowca na Litwę.djvu/49

Ta strona została przepisana.

wiedzą — na zgliszcza. Ale na swoje. Mniejsza to już niedola, niż być gnanymi w świat bez jutra.
Młodzieży wśród nich niema. Jeno starzy i dzieci.
Zapytuję pierwszego woźnicę:
— Skąd wyście gospodarzu?
Pojrzał na mnie, na mundur, oczy mu się przygasłe jakby ożywiły.
— Z Urzędowa — mówi. — Ale wieś naszą spaliły.
— Wiem, przejeżdżaliśmy. — I kościół, mówią, spalony.
— A czemuście nie ostali? czy was gwałtem zagarnęli?
— Straszyły Niemcami, że bedą palić, rabować, a potem i gwałtem nas pędziły. Naród nie wiedział, czego się trzymać. To był popłoch, panie.
Poczem dodał:
— Ale dziś wiemy, kto wróg. Pokazały nam dowodnie. Już i ten mały, co na farze siedzi, zapamięta — wskazał biczyskiem na chłopczynę, może lat pięciu.
Zbliżyli się dalsi przejeżdżający.
— A czy też Kazimierzów nie spalony? — pyta kobieta jakaś.
— Nie, stoi cało.
— Bogu dzieki i wojsku waszemu. Nie miały już widać czasu spalić.
Mamy ruszać, gdy zwraca się do mnie jakiś stary: