Strona:Władysław Orkan - Drogą czwartaków od Ostrowca na Litwę.djvu/57

Ta strona została przepisana.

Tedy — niewiada przez jaką analogię — wyobraziło mi się, iż na lewo od szosy we zbożu czai się ranny Moskal z karabinem. Nawet domyślam się który. Ten, pod drzewem spotkany, o ryżej brodzie, nizkiem, zarośniętem czole i małych, złych oczkach. Wyczołgał się z lasu o zmierzchu i tu się przywlókł...
Karabin w dłoni ściska, słysząc tentent. Na tle nieba koń i jeździec widoczni: cel dobry.
A teraz właśnie podniósł do oka karabin i mierzy...
— Padnie — myślę — strzał.
Schyliłem się odruchem na grzbiet konia.
— Dlaczego strzał nie pada? Wszystko to nam wydało mi się bardzo śmieszne.
— Ciekawym, czy nie usłyszę jeszcze owego turkotu...
Zdala zobaczyłem wyznaczający się w mroku majak lasu, jakby ściany gościnne domu. Światła dawno pogasły. Gdym przybył do obozu, pułk spał snem głębokim.

~~~~~~~~~~~~~~

Nazajutrz dzień wstał jeszcze upalniejszy. Powietrze, które już wczora dawało się przykro znosić, stawało się z godziny na godzinę coraz uciążliwsze. Rozklad szybko postępował. Z poludnia — to już było tak jak w odrzwiach trupiarni. Z pola śmierci szły