Strona:Władysław Orkan - Drogą czwartaków od Ostrowca na Litwę.djvu/90

Ta strona została przepisana.

W kwaterze Komendy pułku — pod dębem. Przed namiotem stół ustawiony: śniadanie. Naprzykrza się nieustannie nierówny klekot strzałów. Kule przenoszą grzbiet i bzykaniem lub świstem przecinają ze rzadka powietrze, niektóre, osłabłe lotem, padają w snopy leżące lub zarywają się w, szczeclinę ścierni.
Poniżej namiotu w zagłębieniu — kuchnia polowa sztabu. Jedna z kul przelatujących zraniła ponoś kuchcika — drugiemu znów kula wytrąciła talerz z ręki. Tedy jeden z kucharzy melduje się do raportu: że chciałby iść »na linię, bo w kuchni niebezpieczno«.
Przy stole siedzi z nami porucznik Pieracki. Rozmawia, nawet z humorem. Nagle pułkownik zwraca się doń:
— Skąd pan tu? Przecież pan ranny!
Teraz dopiero widzimy jego bladość i cały wysiłek woli. Pierś ma przestrzeloną. Pierwszy opatrunek założony. Czeka, mówi, na rachunkowego oficera pułku, by z nim załatwić kasę kompanijną, nim do szpitala pojedzie.
Odwiedza pułkownika sąsiadujący z nami kapitan artyleryi, Polak, komendant bateryi, przeznaczonej dla popierania akcyi naszych walczących oddziałów. Zaproszony na śniadanie, opowiada o ważniejszych swych na wojnie przeżyciach, przechodzi do wrażenia z wczorajszego dnia i mówi, że »tylko pod Gorlicami był widzem podobnie gwałtownego ognia«.
Gdy siedzimy jeszcze przy stole, przychodzi rozkaz: