Strona:Władysław Orkan - Opowieść o płanetniku.djvu/8

Ta strona została uwierzytelniona.

— To już bedzie wieczór! — szepnęła mu obawa.
O mało, że się nie rozpłakał. Poczęły mu już kółka latać przed oczyma, lecz chlipnął parę łez i połknął je. A reszta mu gorzkością osiadła na sercu i zaczęło mu być duszno i ciężko.
Pocieszał się tem, że może za wcześnie upiekły się mu w myślach jego placki. Może jeszcze nie wyjęli z pieca. Abo się chłódzą... Maryna jeszcze nie wyszła z chałupy — to jakże miała przyjść?
Począł się modlić. Najpierw o to, żeby Stróż Anioł dopilnował placków, coby się jak najrychlej upiekły... Potem o to, żeby Duch Święty natchnął gospodynię, coby nie zabaczyła o nim i poskrobek wyniesła na chłód, zanim się insze ostudzą... Nakoniec o to, żeby też Matka Najświętsza przyczyniła się za nim i uprosiła Pana Jezusa, synaczka swojego najmilszego, coby mu już wynieśli tę juzynę, bo się cnie... Oj, cnie się! W niebie ani o tem nie wiedzą, jak się cnie.
Obchodził owce dookoła, zganiał je w dolinę i modlił się tak szczerze, jak na świecie nikt.
Zmówił wszystkie pacierze, jakie umiał napamięć — a tu nie widać i nie i nie... Nikoguteńko! Żywej duszy! Pustka i pustka, więcej nic.
Chodzi pośród jałowców, a owce się pasą, a dzwonki drobne turlikają wciąż...
Cień ponad las już przemknął i wyszedł do wrębu i ku wierchowi zwolna się posuwa. Niedługo dojdzie na sam szczyt...
— I amen! — szepnął sobie. — Daremne czekanie... o Jezus! Jezus!
Począł cicho łkać.