Strona:Władysław Stanisław Reymont - Legenda.djvu/26

Ta strona została uwierzytelniona.

mieniu, coś dłubał w drzewie, fajkę ćmił i od czasu do czasu spoglądał na wieś, leżącą w dolinie.
Na świecie było cicho i słonecznie. Maj śpiewał swoją pieśń weselną. Wiosna sypała przed nim drogę zielenią i kwiatami. Od wsi niesły się wrzaski i zawodzące śpiewania dziewcząt. Granie organów z kościoła rozsiewało się w powietrzu niby brzęki pszczelnych rojów. Po nieszporach zaś długo i uroczyście biły dzwony. Niekiedy przelatywały wrony tak cicho, że zdradzał je tylko cień ich skrzydeł, migający po ugorach. Krowy ryczały po oborach. A już najgłośniej dawały się słyszeć wróble na jesionach przy kapliczce, gdzie sejmowały nieprzeliczoną chmarą i tak wrzaskliwie, aż Białek zrywał się raz po raz i gniewnie naszczekiwał.
„Będziesz się kłócił z głupiemi!”
upominał go Maciej i pies milknął.
Przed samym zmierzchem, kiedy już Białek poleciał zganiać owce do kupy i kiedy już słowiki w dworskim ogrodzie zaczynały wyciągać swoje miłosne trele, jakaś dziwaczna figura stanęła przed owczarzem. Niski był, czarny, chuderlawy, z porcelanową fają w zębach, w pludrach do kolan i w białych pończochach. Tabaczkowy fraczek wisiał na nim niby na kiju; trójgraniasty kapelusz miał na kędzierzawym łbie, kijek pod pachą, oczy świecące i przyśmiech na sinawych, grubych wargach.