Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/108

Ta strona została przepisana.

cze gorszego. I zwrócił się przeciwko niemu z najgwałtowniejszą pasją. Litanja jego przestępstw ciągnęła się przez parę kartek. Wyczytywał je z taką siłą plastyki, że zdawały się rozlegać strzały, któremi zabijał, huki pękających bomb, krzyki mordowanych, głuche odgłosy padających trupów i świszczące wichury pożarów. On to zabił gubernatora, on wystrzelał pogoń, on — uciekając z pociągu, zabił konwojowych, on w lesie zastrzelił żołnierza. I on to był duszą wszystkich sprzysiężeń, zamachów i zbrodni. I nie dość, że zabijał, podpalał, rzucał bomby i buntował przeciwko carowi i ojczyźnie, ale ten niby rewolucjonista walczący w imię pokrzywdzonych, w imię szczęścia ludzkości, w imię odrodzenia świata; ten apostoł biednych i uciśnionych — w rzeczywistości okazał się zwyczajnym złodziejem. Tak, panowie sędziowie — grzmiał uroczyście — kradł, poprostu kradł.
Oskarżony tak haniebnie, zerwał się z miejsca, lecz zanim zdołał zaprotestować, żołnierskie pięści i bagnety posadziły go z powrotem, aż zajęczała ława.
A prokurator po triumfującej pauzie i nasyceniu się powszechnem zdumieniem, zaczął drobiazgowo opisywać scenę, jak to po wymordowaniu konwoju i ucieczce z pociągu, oskarżony napadł na dom jednej biednej wdowy i okradł ją ze szczętem. Mamy na to dowody i świadków, że okradł ją ze szczętem! — powtórzył z naciskiem.
— Nieprawda! — zakrzyczała Jaszczukowa, rzucając się na środek sali. — Nie okradł mnie, bom mu sama wszystko dała.