Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/114

Ta strona została przepisana.

w całości. Głowę miała w bandażach, twarz opuchniętą i z lewej strony szczęki brakowało jej zębów. Ale chwilami mąciła się w głowie ta pewność istnienia na ziemi, a wszystko przybierało rozchwiane kształty gorączkowych majaczeń. Przez zapuchnięte oczy nie mogła nic w mrokach rozeznać. Jedynie krwawy płomyk lampki przed ikoną, wiszącej naprzeciw, wiązał ją z jakąś niby rzeczywistością. Przez długie godziny nasłuchiwała w skupieniu wszystkich szmerów nocy, by się wreszcie przekonać, że jeszcze żyje.
Z korytarza dochodziły miarowe, twarde kroki wart, a co pewien czas, ktoś przesuwał się cicho przez salę, oświecając latarnią wszystkie łóżka po kolei. Niekiedy odzywały się w ciemnościach jęki, to znów senne bełkotania, skrzypienie łóżek, lub krzyki i szarpaniny gorączkujących. Napełniały ją te odgłosy przerażeniem. Wtedy wślizgnęły się podstępnie nagle przebudzone tęsknoty za domem, i tak zaczęły szarpać i udręczać jej duszę przypomnieniami, że rozpaczliwie zajęczała.
— Cicho, bo cię wnet uspokoję, — zachrypiał groźnie jakiś głos z sąsiedniego łóżka.
— Śpij, albo zdychaj, a nie budź ludzi! — syknął ktoś z ciemności.
Skuliła się w sobie i jakby zamarła, obawiając się nawet głośniej oddychać, i poleciała myślami w te niedawne, a już minione dnie jej bytowania. Przewijały się przez pamięć, niby paciorki nieskończonego różańca i wszystkie jednako piękne, jednako spowite w tęczę uroków, i tak jednako żywo, że nie wiedziała zali w niej się jawią, czy przed oczami przechodzą. I jakimś bezwiednym, a strasznym wysiłkiem duszy