Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/120

Ta strona została przepisana.

— A wachmistrz mi się zwierzył, żeś pono rzuciła się z pięściami na sąd.
— Wyzwał mnie od najgorszych i nie ścierpiałam.
— I za to cię tak zbili! Dobrze mówią: pokorne cielę dwie matki ssie! — westchnął żałośnie. Pokiwał nad nią głową, obtarł oczy i tak się jakoś pożegnali łzawo i tragicznie, jakby po raz ostatni w życiu. Odwróciła się na drugi bok po ich wyjściu, i prawie zapomniała o wszystkiem. Zaś w miarę przychodzenia do zdrowia rwały się w niej wszystkie nici, wiążące ją z życiem. Wzmagała się natomiast pobożność i żrąca, niecierpliwa tęsknota za śmiercią. Wpadała coraz częściej w stan zachwycenia i ekstazy, z której niepodobna było jej zbudzić. To nieraz w nocy rozmawiała głośno z jakiemiś niewidzialnemi postaciami. Podsłuchiwano ją z biciem serca, gdyż zdawała się rozmawiać ze swojemi dawno pomarłemi. Sala miała ją za nawiedzoną i spoglądać zaczynała na nią z zabobonną czcią i strachem. Zbliżano się do niej z jakiemś pobożnem uczuciem. Wychudzona na szkielet, biała niby płótno, z ogromnemi promieniejącemi oczami, otoczona nimbem męczeństwa, sprawiała wrażenie widma. Jej nizko brzmiący głos, pobudzał niejedną z chorych do histerycznych płaczów. Niebo patrzyło jej oczami, — niebo łaski, dobroci i miłosierdzia. Gromadziły się przy niej, ciągnięte nieprzepartą mocą jej serca, mocą jej miłości. Odprawiała z niemi żarliwe modlitwy przed świętą ikoną. Nie było dla niej zbrodniarek, ladacznic, ni złodziejek, a jeno dusze nieszczęsne, bo grzęznące w błocie świata, które pragnęła ocalić przed wieczną ciemnością. Nie nauczała je, jak mają żyć i pokutować,