Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/121

Ta strona została przepisana.

a przygotowywała je tylko na świętą chwilę śmierci. Wysławiała jej świętość i rozkosze z taką sugestyjną potęgą, że najbliższej nocy, jedna z chorych skazana na ciężkie roboty, powiesiła się przy wszystkich. Nikt jej nie ratował, modliły się tylko za nią i śpiewały. Nazajutrz udusiła się inna, nie bez czynnej pomocy towarzyszek dopuszczonych do tajemnicy. Szaleństwo wzmagało się z dnia na dzień i, ogarniając co najzimniejsze głowy, niby złośliwa gorączka, przerzucało się i na pozostałe pawilony szpitala. Pomimo straży i zdawałoby się nieprzezwyciężonych przeszkód, istniała ciągła komunikacja pomiędzy salami, a nocami przemykały się lękliwe jakieś postacie, które na klęczkach wyznawały przed Jaszczukową swoje zbrodnie i winy.
— Kto się wyrzeka życia i wszelkich złud jego, tego jest królestwo niebieskie — szeptała z namaszczeniem, przygarniając te „siostry śmierci“, jak je nazywała, do serca.
Wkrótce utworzyła się jakby tajna sekta tych „sióstr śmierci“. Jaszczukowa dała tylko nazwę, zresztą nie pamiętając o tem, i była światłem skupiającem te wyklęte nieszczęśliwe istnienia. Prawdziwą twórczynią sekty, tającą się skwapliwie w mrokach, była jakaś stara prawosławna sektantka i zbrodniarka, zupełnie już obłąkana. Ona ułożyła pewnego rodzaju rytuał, nauczyła jakichś złowrogich śpiewów i podsuwała cichutko projekt podpalenia szpitala i spalenia się wszystkich razem w ofierze śmierci.
Ktoś wydał te zamiary, i władze rozpędziły chore po innych szpitalach.