Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/127

Ta strona została przepisana.

pasami zielonych dywanów. W lasach, pod cieniami rdzawych dębów, jeszcze bielały zgoniny śniegów. Na jakiejś łące prawie fijoletowej od kwiatów i gęsto poprzetykanej kaczeńcami, dojrzała bociany z powagą brodzące. Przez otwarte okno buchało na nią wiosenne, odurzające powietrze, że myśli się jej rozpierzchły niby te białe chmurki po błękitach. I przesycona światłością słońca i wiosny, zdała się wystrzelać w górę jak te wszystkie pędy drzew. Tkliwość błogosławiąca światu zakwitła w jej sercu. Pociąg wlókł się powoli i przystawał na każdej stacyjce, korzystała z tego, wybiegając po wodę, gdyż strasznie chciało się jej pić. Żydzi z rozwianemi chałatami, niby zaszargane, czarne, rozkrzyczane ptactwo, spadali chmarami na pociąg. Rwetes, gwałt, krzyki, toboły i dziki szwargot, zapełniały cały pociąg. Tak było prawie na każdym przystanku.
Jaszczukowa odsuwała się z nieskrywaną odrazą od brudnych węzełków i brudniejszych jeszcze bachorów, aż jakaś obrażona żydówka powstała na nią wyniośle.
— Jaka mi jaśnie pani, dzieci jej przeszkadzają! — i namiętnie całowała usmarkane swoje dzieci.
— Mogłaby je kupcowa umyć, aż śmierdzą z brudu — odpowiedziała spokojnie.
— Czy ja na to mam czas? — wykrzyknęła żałośnie żydówka. — Troje mam jeszcze w domu, mój mąż uczony, on cały dzień siedzi nad księgami, a ja muszę coś zarobić, żeby wszystkich wyżywić! Handluję po wsiach i jarmarkach, całe dnie w drodze jak ten koń, to kiedy ja mam czas?