Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/141

Ta strona została przepisana.

ten sam, który ją bronił w sądzie. Uradowała się jego widokiem i zaczęła mu szeptać do ucha.
— To zły namówił sąd, żeby mnie uwolnili, boi się krwi niewinnej, boi się dobrowolnej ofiary za grzeszny naród. Zły to sprawił, a Pan Jezus mnie doświadcza.
— Zły będzie jeszcze długo przeszkadzał, ale mnie nie przemoże, uproszę Jezusa i przyjmie moją ofiarę Świat grzeszny — szeptała coraz żywiej — strasznie grzeszny, a mało kto frasuje się o zbawienie. Matko Boska, tyle zbrodni dokoła, tyle krzywdy i tyle złości, a ludziom ani w głowie postoi, że za to wszystko muszą ciężko zapłacić na Sądzie Ostatecznym. Niejeden powiada: co mi tam pokuta — umrę, zgniję i cała parada. Nie pomyślą, że tam każdy bierze zapłatę wedle swoich zasług na świecie. Na szczęście dla stworzenia, Bóg miłosierny, więc choćby dusza grzeszna i tysiąc razy wracała za pokutę na ziemię, to w końcu odnajdzie drogę i prawdę, i wyrwie się z szatańskich ciemnic. Bo djabeł może zwodzić, może tumanić, może męczyć duszę, ale jej nie potrafi utrzymać na zawsze. Bowiem, kto jest — ten i będzie. Z Bogaśmy urodzeni i w Bogu spoczniemy. Długo mu prawiła o tych wielkich, a dziwnych sprawach, które oczywiście brał za majaczenia chorej. Sądował ją przytem, próbując odkryć źródło jej żądzy poświęcenia się za ludzkość. Odpowiadała mu pogodnie i z taką prostotą i ujmującą szczerością, że właśnie niewiele zrozumiał, a co zrozumiał, nie uwierzył. Uśmiechał się jeno pobłażliwie, nie mogąc się pozbyć ironicznych półsłówek, spostrzegła to wreszcie i uderzyła.