Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/150

Ta strona została przepisana.

— Co robię? Jezu mój kochany, co robię? — Targała się w sobie coraz rozpaczliwiej
— Wypędźcie ich na cztery wiatry, ja wam pomogę, wypędźcie...
— Otwórzcie psiekrwie, bo wam kulasy poprzetrącam! — Ryknęła i z mocą szaleństwa biła ramionami we drzwi, aż się rozlegało. Poczuła się panią na swoich śmieciach, gospodynią i zawrzała straszliwym gniewem! Wypędzi tę sukę, a gacha wyszczuje psami. Żeby jej wzbraniali do własnego domu, słyszane to rzeczy? Niedoszłoby do tego, żeby miała męża! Na złość pójdzie za chłopa i urodzi z tuzin dzieci. Nie kaleka przecież! — Wirowały w niej buntownicze myśli i zachcenia.
— Nie otworzą, mają was za psi pazur, — podjudzał zły. — Trzeba ich wykurzyć z nory jak lisy, — wciskał jej w ręce płonącą żagiew — podłóżcie pod strzechę, podpalcie, weźcie zemstę! Nie dajcie się krzywdzić, ni Bogu, ni ludziom, podpalcie, nikt nie widzi...
— Matko najświętsza! Czego ty chcesz odemnie? Ratujcie mnie, święci anieli!
Szatan zniknął, żagiew się gdzieś podziała, natomiast księżyc wypłynął z poza chmur, ukazując ziemię w srebrzystych brzaskach i lśnieniach. Wraz też i na Jaszczukową spłynęła święta łaska zapomnienia o wszystkiem. Znowu bowiem posłyszała wołający głos. Wyszła na drogę i zobaczywszy niedalekie cmentarne krzyże szepnęła pokornie.
— Ty mnie wołasz, Panie! — Rozpromieniła się szczęściem uniesienia.
Nawet nie obejrzała się poza siebie, na swój dom, na swoje pola, na całe swoje człowiecze bytowanie,