Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/183

Ta strona została przepisana.

Nie słuchała więcej, odwołał ją telefon. Topór narzekał, iż pomimo starań nie mógł znaleźć bezpiecznego schronienia dla B., więc trzeba go przenocować u nich w domu, choćby przez jeden dzień.
— Nie chcę go widzieć na oczy — zawołała. — I nie będę obsługiwała tego szubrawca. Mam dość roboty ze swoimi bortnikami.
Odłożyła gniewnie telefon i mimo, że przywoływał ją jeszcze parę razy, nie podeszła. Zamknęła się w swoim pokoju. Nie zasnęła jednak, była za bardzo zdenerwowana. Jakiś bunt poczynał wrzeć w jej myślach i sercu. Zaciężyło jej naraz dotychczasowe życie; obmierzli ludzie i stosunki; obmierzł cały ten świat w jakim żyła. Tułaczka z kraju do kraju, prześladowania, więzienia, wieczne spory, życie z dnia na dzień, życie tropionego zwierzęcia, oto jaka była treść jej istnienia od lat dziesięciu! Zmęczona się poczuła. I poco to wszystko!
Jej udręczone myśli krążyły omdlałym lotem w jakiejś pustce smutnej. Nie, nie pragnęła tego rachunku sumienia, jaki się natarczywie cisnął do mózgu. A przytem, coś boleśniejszego jawiło się i szarpało serce, — jej bortnicy i ich marzenia o powrocie do kraju, do rodzin, do swoich domów...
— „Do swoich chlewów i wszów“ — dodawała z zawiścią. — „Do swojej zwierzęcej egzystencji“ — szeptała z gniewną pasją.
— A ja? Ni domu, ni rodziny, ni ojczyzny, ni nawet własnego barłogu. Wydziedziczona ze wszystkiego! Prawdziwa proletarjuszka. Poza społecznością, poza prawem i poza życiem — snuła ponure refleksje.