Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/52

Ta strona została przepisana.

Dałbym gardło, że wygrzewa się pod pierzyną w jakimś dworze i kpi sobie z obławy, — mądrzył się, chytrze przytem próbując pociągnąć ją za język.
Stała jak na mękach, z zapartym tchem, tyle jeno pamiętając, żeby się z czem nie wydać. Karczmarz bowiem był prawosławny i przyjaciel wachmistrza.
Wyszła niby z łaźni, w potach cała i z roztrzęsionem sercem, ledwie doszła do stacji. Cóż, kiedy i tam po przejściu osobowego, pusto było i cicho. Nawet w bufecie nie dojrzała nikogo. Jedynie na piętrze u naczelnika świeciły okna i ryczał gramofon.
Powróciła na wieś. Na plebanji u popa przez oświetlone szyby dojrzała samowar i jakichś ludzi siedzących przy stole. Kiedy chciała się im przyjrzeć, ostrogi naraz zabrzęczały na ciemnym ganku, że uciekła spłoszona niby kuropatwa.
Wstąpiła jeszcze do krewnych i do starych Panasiuków a wszędzie znajdowała jedno i toż samo: nudnie i pusto. Chłopy jeszcze nie popowracały, a kobiety krzekorzyły po izbach sennie niby przemoczone kokoszki. Nie było nawet z kim pogadać.
Zawiedziona srodze i znużona całodzienną targaniną powróciła do domu.
W oknach było ciemno i drzwi zastała zamknięte na rygle. Wystraszyła się niemało.
— Oksenia! Otwórz, to ja! Co się stało? Czemuś się pozamykała?...
— Tak się bojałam, Jezu, tak się bojałam, — szeptała rozdygotana, otwierając drzwi.
— Zapal tę białą lampę, będzie widniej. Czego się wylękłaś? — rozglądała się w koło.