Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/9

Ta strona została skorygowana.



Tego pamiętnego dnia już od samego rana coś ponosiło Jaszczukową. Podniosła się z łóżka dziwnie rozdrażniona, prawie chora i tak w sobie rozdygotana, że o byle co wybuchała gniewem. Właśnie była wyprawiała na jarmark dziewczynę z gęsiami, które darły się w niebogłosy i chociaż z powiązanemi skrzydłami, uciekały z woza.
— Oksienia! — wołała gniewnie. — Łapże niezdaro! Bukiet, nie ruszaj! Przykryj płachtą, tylko żeby się pod nią nie podusiły! Mikołaj! — zakrzyczała na kulawego parobka. — Źróbkę zamknij w stajni, chcesz ją zgubić po drodze czy co? A kobyle wytrzyj boki. Utytłała się w gnoju, jak świnia. Ruszajcież! Oksienia! gąsków taniej niźli po ośm złotych nie sprzedawaj. Nawoływała, gdy wóz nareszcie ruszył z przed chałupy. — A o farbie do wełny nie zapomnij! Bukiet do nogi! Na jarmarek mu się zachciewa! Do domu, sobako, warować. Do domu!
I gdy pies jął prosząco skomleć, kopnęła go ze złością, że skoczył w głąb sieni, gdzie siedziały za przegrodą gęsi pozostawione na chowanie. Podniosły niesłychanie wystraszony gęgot i zjadliwie zasyczały na psa.