Strona:Wacław Sieroszewski - Ptaki przelotne.djvu/34

Ta strona została uwierzytelniona.

ziutko nad nią, aby powoli wznieść się niewysoko do góry, obejść strony świata w koło i wrócić w to samo miejsce swego ranka na północ.
Gdy wylądowałem na wysepce, krwawe słońce już nic nie grzało. Zimny, porywczy wiatr zaczął dmuchać od morza. Spiąłem więc kurtkę zajęczą na piersiach, futrzaną czapkę wtuliłem głęboko na uszy i ostrożnie pochylony skradałem się ku niziuchnym wzgórkom, skąd dobiegało mnie stłumione gęganie i kwakanie. Zanim jednak dotarłem do niego, dostrzegły mię olbrzymie białe albatrosy, stada czajek wiecznie niespokojnie polatujących nad morzem i z ostrzegawczym kwileniem rzuciły się w moją stronę. Nie zwracałem na nie uwagi, cały pochłonięty dziwnym widokiem, jaki się przede mną otworzył. Na wierzchołku wzgórka,

36