Strona:Waleria Marrené - Przeciw prądowi Tom I.djvu/306

Ta strona została skorygowana.
300

mego, którego do tej pory nazywał w duchu przyjacielem; teraz jednak zdawał się ważyć tę mniemaną przyjaźń na szali rozwagi, a im więcej myślał, tem mniej na nią rachował.
Było to uczucie nie wytłumaczone, niemal instyktowne, bo pan Edward, jasny blendyn, o delikatnych rysach, złotawej brodzie i spojrzeniu które można było nazwać przebiegłem, spoglądał na niego z bardzo przyjaznym uśmiechem, puszczał swobodnie kółka dymu z wybornego cygara, jakiem poczęstował go Wacław i nic zgoła w obejściu jego o ubytku przyjaźni świadczyć nie mogło.
Trwało to czas jakiś, upływały minuty i kwadranse. Nadchodziła godzina, w której zgromadzenie rozchodzić się przywykło. Ten i ów wziął już za kapelusz, gdy wreszcie Wacław zdecydował się przemówić. Przysunął swoje krzesło do sofki, na której siedział dziennikarz.