chodziło na jedną z ulic przyległych do Saskiego ogrodu. Przeciągały pod niem tłumy strojne i wesołe. Z ogrodu dolatywały niekiedy stłumione dźwięki muzyki i szmer, jaki sprawiają zmieszane setki głosów, stąpanie po żwirowanych alejach, bieganie i szczebioty dziecięce. Na ciemnem tle zieleni kasztanowych i klonowych liści widniały pogodne i harmonijne linie świątyni, zdobiącej szczyt wodociągowego zbiornika. A poza ogrodem wznosiła się w dali kopuła ewangielickiego kościoła, nad którą palił się cały promieniami słońca krzyż złocony, zdobiący szczyt jego, i rysowały się ciemne, posępne profile wieżyc świętokrzyzkich.
Obraz ten znał dobrze. Ile razy spoglądał nań w takie ciche letnie lub wiosenne wieczory! Teraz, gdy oko jego spotykało go znowu, budziły się w niem wspomnienia marzeń i nadziei, jakie snuł niegdyś patrząc na nie. Jakże inaczej
Strona:Waleria Marrené - Przeciw prądowi Tom I.djvu/342
Ta strona została skorygowana.
336