Stała tak raz na swojem ulubionem miejscu, znużona więcej niż zwykle codziennemi zatrudnieniami. Krótki dzień jesienny był na schyłku, a powietrze miało ciszę i słodycz właściwą tej porze roku. Liście drzew zaczynały się już mienić gdzieniegdzie w porpurę i złoto, która im koniec zwiastuje, pola dalekie maiły się młodą runią ozimin, lub świeciły tłustemi skibami czarnoziemu, a po nad niemi rozpinał się bladobłękitny namiot nieba.
Wielka cisza panowała wśród spokojnej natury, tylko gdzieniegdzie odezwał się zdaleka ryk bydła wracającego do obór, lub szczekanie psa. Ale głosy te, do których przywykła Regina, nie czyniły na niej żadnego wrażenia i nie mąciły myśli, aż naraz wmieszały się w nie dźwięki zupełnie odmienne i zwróciły jej uwagę.
Usłyszała tentent kilku biegnących koni i wesołe głosy, rzucające wśród golopu urywane słówka. Niebawem z pomiędzy
Strona:Waleria Marrené - Przeciw prądowi Tom II.djvu/62
Ta strona została skorygowana.
52