padało światło świec kilku, siedział człowiek między dwoma żandarmami.
Tym człowiekiem był oskarżony.
Nie szukał go oczami, zobaczył natychmiast. Oczy jego padły nań odrazu, jakby zawczasu widział, gdzie siedzi ta postać.
Zdało mu się, że ujrzał siebie samego, podstarzałego, nie zupełnie wprawdzie podobnego z twarzy, ale takiej samej postawy, podobnych rysów, z najeżonemi włosami, płową, i niespokojną źrenicą, w bluzie, którą miał na sobie, gdy wchodził do D. — z wyrazem nienawiści na twarzy, kryjąc w głębi duszy ohydny skarb strasznych myśli, które przez lat dziewiętnaście starannie zbierał na bruku więziennym.
Drżąc, rzekł do siebie: — O Boże! czyż takim znowu się stanę?
Człowiek ten zdawał się mieć lat około sześćdziesięciu; miał coś w sobie szorstkiego, głupowatego i dzikiego.
Na odgłos otwierających się drzwi, usunięto się, by zrobić miejsce, prezes odwrócił głowę i domyślając się, że wchodzącym był pan mer z M. — nad M. — skłonił mu się uprzejmie. Prokurator, który widział p. Madeleine w M. — nad M. — dokąd nieraz powoływały go obowiązki urzędu, poznał go i także powitał. On ledwie to spostrzegł. Jak urzeczony patrzył przed siebie.
Sędziowie, pisarze, żandarmi, mnóstwo głów okrutnie ciekawych — wszystko to widział już raz przed dwudziestu laty. Te złowrogie rzeczy spotyka znowu: stoją przed nim, ruszają się, żyją; to prawdziwi żandarmi, prawdziwi sędziowie, prawdziwy tłum prawdziwych ludzi z ciała i kości. Stało się; dokoła niego ukazały się i odżyły z całą straszną rzeczywistością potworne postacie przeszłości.
Wszystko czychało nań, jak przepaść otwarta. Zgroza go przejęła, zamknął oczy i zawołał w najskrytszych głębiach swej duszy: nigdy!
Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz1.pdf/375
Ta strona została uwierzytelniona.