Nazajutrz przed zachodem słońca rzadcy przechodnie na bulwarze Maine zdejmowali kapelusze przed staroświeckim karawanem, ozdobionym trupiemi główkami, piszczelami i łzami. Na karawanie spoczywała trumna okryta białym całunem z długim czarnym krzyżem, niby nieboszczka ze zwieszonemi rękoma. Żałobna kareta, w której siedział ksiądz w komeżce i fijołek w czerwonej piusce, postępowała za karawanem, po którego obu stronach szli dwaj żałobnicy w szarych kostjumach z czarnemi potrzebami. W tyle za karawanem zdążał stary kulawy człowiek, odziany, jak wyrobnik. Karawan skierował się ku cmentarzowi Vaugirard.
Z kieszeni chromego wyglądała rękojeść młota, nożyce i końce cęgów.
Cmentarz Vaugirard stanowił wyjątek między cmentarzami paryzkiemi. Miał właściwe sobie zwyczaje, jak właściwą bramę i furtkę, które mieszkańcy dzielnicy nie przestawali po dawnemu nazywać bramą jezdną i bramą pieszą. Bernardynki-benedyktynki Picpusa Małego, jakeśmy mówili, wyrobiły sobie, że je chowano w osobnym kącie, wieczorem, na gruncie który niegdyś należał do ich zgromadzenia. Graba-