Strona:Z jednego strumienia szesnaście nowel 082.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

młodzieńczej uciechy i górnych uniesień, których oni starzy nie rozumieli. Potem coraz rzadsze, krótsze, bardziej skąpe. Abram dziwił się zmartwiony i liczył dnie do wakacyj zimowych już niedalekich.
Wreszcie przyjechała Sara. Przyjechała blada, mizerna, z kaszlem, bez futra, bez połowy tych rzeczy, które jej dali na wyprawę, zagłodzona. Zapytał ją, gdzie podziała i futro i tamte inne rzeczy, dlaczego jest mizerna i tak głodna, jak gdyby przez szereg miesięcy nie odżywiała się dostatecznie (posyłał jej 150 rubli na miesiąc), ale zbyła go ogólnikami. Była milczącą, jak wówczas po owej scenie, tylko więcej smutną, tylko bez gniewu i urazy i także bez widocznej przyczyny. Nie uradował jej widok dziadostwa, rodzinne miasto, znajomi. Czytała całymi dniami, pisała jakieś listy, wychodziła czasami zrzadka na miasto.
Abram Perelman łamał sobie głowę nad powodem takiego zachowania się wnuczki, naradzał się z apatyczną Feigą. Wezwał do Sary lekarza i nie dowiedział się niczego. Radość życia obróciła mu się w zgryzotę. Trawił coraz gorzej i posunął się bardzo. Wieczorami wczytywał się w twarz wnuczki, pochylonej nad książką albo listami, na dawnem zajmowanem od lat dziecinnych miejscu, wczytywał się w jej blade czoło, w cienie pod zapadłemi oczami, w rysunek jej zawsze bardzo czerwonych ale markotnych ust i było mu tak na sercu, że niecierpliwił się, gdy brzękła lampa, gdy stuknęły na dole drzwi od ulicy, gdy kłóciła się z kimś w kuchni służąca, albo odezwała się z jaką flegmatyczną uwagą Feiga.
Upłynęło kilka tygodni, prawie miesiąc, i do odjazdu Sary zostawało już niewiele. Abram postanowił uciec się do ostatniego środka.
— Nie puszczę ciebie, Saro, z domu — rzekł jakiegoś wieczoru.
Spojrzała na niego zadumanemi oczami, jak zwykle ludzie z nad książki.
— Nie mogę zostać...