Strona:Z jednego strumienia szesnaście nowel 274.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

i małą, rżniętą czarkę. Nalała gęstego, słodkiego trunku, w którym połyskiwały drobne płatki złota malarskiego.
— Niech pan student pije na zdrowie...
Barwa, zapach, a najbardziej podobno połysk iskrzących się w słońcu drobinek złota, podziałały na moją wyobraźnię.
Sięgnąłem bez namysłu po czarkę — wypiłem.
Zrobiło mi się cieplej — bardzom zaś już tego potrzebował.
— A co to pan student tak lekko? — spytała właścicielka »Goldwasseru«, obrzucając wymownem spojrzeniem mój szynel bardzo pięknie skrajany, ale mający wiatr za podszewkę. — Przeziębić się można, Boże uchowaj!...
— Eeee! — rzekłem z udanem lekceważeniem. — Nic mi nie będzie. Przyzwyczajony jestem. Zresztą — skłamałem dla ocalenia pozorów — mam pod spodem kożuszek.
Wydąłem policzki i dmuchnąłem przed siebie, jak to czynią ludzie, którym bardzo gorąco.
Pokiwała głową, oczy zmrużyła i zapadła w poprzednie, cichymi jękami przerywane, odrętwienie.
Mróz stawał się coraz większy; jechaliśmy zaś coraz wolniej. Żydowskie, słomą żywione, konięta wyczerpały już swój zapas energii i fantazyi, i nie biegły teraz, lecz szły stępa, potykając się, poślizgując.
Dzień, jak zawsze w grudniu, szybko szarzał i gasnął. Słońce rozczerwieniło się, roziskrzyło; długie, ukośne smugi purpurowego światła ślizgały się po rażąco białej, szklistej powierzchni pustych, bezbrzeżnych pól...
W powietrzu wirowały, nakształt pyłu dyamentowego, maleńkie, śnieżne gwiazdeczki, które pod słońce mieniły się złotem i szkarłatem. Bawiło mię to wirowanie, bawiła gra kolorów; goniłem wzrokiem iskierki, wybiegałem spojrzeniem aż tam, gdzie li-