Strona:Z jednego strumienia szesnaście nowel 280.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

stał płaczliwych monologów, mnie zrobiło się cieplej, a farmaceucie powróciła werwa, które mróz zaczynał ostudzać.
Przez czas pewien było na bryce tak prawie wesoło jak przy wyjeździe z Warszawy. Mnie tylko udręczał cuchnący dym »drajkenigu«, który z trzech fajek i trzech gąb buchał, jak z sześciu kraterów.
Mój wstręt do Joska, w równym stopniu estetyczny jak nerwowy, wzrósł tak bardzo, że stał się prawie nienawiścią. Miałem nieledwie żal do Boga, że zepsuł harmonię świata, stwarzając tak brzydkie i tak zabójczą atmosferą otoczone, istoty.
Zrobiłem silne postanowienie unikania w życiu wszelkiego rodzaju Josków. Umyśliłem też nie wyruszać nigdy w drogę bez butelki z wodą kolońską w kieszeni.
Jechaliśmy umiarkowanym truchtem, wśród niezmiernych, białawych, słabo odbijających światło gwiazd, przestrzeni. Śnieg skrzypiał przeraźliwie, bryka dzwoniła, jakby samem szkłem napełniona. Mieszczanin, zaprzestawszy lamentów, milczał jak ryba. Dzierżawca rzucał co chwila zdania krótkie, energiczne, ale że był zakopany z głową i czapką w olbrzymich szopach, nie można było zrozumieć, co mówi. Nad wszystkiem panował ostry, przenikliwy głos farmaceuty.
Ten nerwowy, balsamem peruwiańskim woniejący młodzieniec czynił wrażenie człowieka, który z długiego zamknięcia wyrwał się nagle na swobodę. Wiadomo, że na takich świeże powietrze działa jak wino. Cóż dopiero, gdy prócz powietrza podniecać ich zaczną inne rozweselające czynniki...
Farmaceuta, podrygujący nieustannie na siedzeniu, to śpiewał półgłosem, to ustami trąbę i bęben naśladował, to wreszcie do Joska zwracając się, wykrzykiwał zachęcająco:
— Fur, fur, Mojsie!... Fur, fur!...
Na koźle gwałtowny szwargot na chwilę nie ustawał.