Strona:Z jednego strumienia szesnaście nowel 289.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

Spałem długo; sny miałem przyjemne. Zbudziło mię silne kołatanie w okienicę, któremu towarzyszył chrapliwy, niewyraźny bełkot. Rozróżniłem z trudnością słowa: »siadacz...« »jechacz...«
Dreszcz mię przebiegł; przetarłem oczy, wzdrygnąłem się. Izba wyglądała ponuro. Lampę wiszącą u powały dawno już zgaszono; tliła się tylko na bufecie mała, nocna lampka, wydzielająca więcej kopciu, niż światła. Potworne, ruchome cienie drgały na ścianach i podłodze. Było zimno; powietrze przesycała wilgoć, zbutwiałość.
W izbie nie było nikogo, prócz mnie i dzierżawcy. Gruby szlachcic spał w najlepsze, wydając nosem i ustami nizkie, głębokie tony trąby.
Przez chwilę zdawało mi się, że to sen. Zamknąłem oczy i ułożyłem się napowrót, aby spać dalej. Ale w tejże chwili drzwi skrzypnęły, do izby wtoczył się rzeczywisty Josek, wzywając głosem chrapliwym »na brykie«.
Zrobiło mi się niewymownie smutno. Więc znów wychodzić mam na mróz i noc, kostnieć od zimna, znosić niewygodę, cierpieć towarzystwo wstrętnego chałaciarza, cuchnącego cebulą i tytoniem ordynarnym? Gdybyż to chociaż było niedaleko — ale do P. jeszcze trzy mile, trzy okropne mile, najdłuższe ze wszystkich, jakie mi kiedykolwiek w życiu przebywać wypadło!
Rozżaliłem się nad samym sobą — omałom nie rozpłakał się, jak dziecko. Była chwila, gdym chciał dać za wygranę wszystkiemu, i do Joska, do dzierżawcy, do właściciela zajazdu, do świata całego powiedzieć stanowczo:
— Róbcie ze mną co chcecie; zabierzcie wszystko, co mam przy sobie: popsuty zegarek srebrny, portmonetkę z dziesięcioma złotemi, walizkę z brudną bielizną, ale — spać mi dajcie i nie budźcie mnie aż na sąd ostateczny!
Ten protest nerwów znużonych i instynktu zachowawczego objawił się na zewnątrz tylko długiem, jękliwem ziewnięciem.