Strona:Z jednego strumienia szesnaście nowel 346.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

Słyszycie? Znów czyjś głos wzywa do modlitwy. Cichy, srebrny głosik pękniętego dzwonka uprasza, by odmówiono wieczorną modlitwę. Czy z tego wzgórza widać nieskończoność? Wejdźmy tam.
Widać miasto i zachód. Pod gorejącym na połowie nieba zachodem leży miasto, to jest ogromna masa okruchów, bryłek, odłamków kamiennych. Zdaje się, że w tem miejscu strzaskano skałę i szczątkami jej obsypano wzgórze jakieś i podnóża jego. A zachód jest ze złota, więc ciężki niezmiernie, i coraz niżej, niżej nawisa nad miastem; już chmury ozłocone naległy ciężko na mury i kilka wieżyc, które, zdaje się, iż podpierają całą kopułę. Za wieżycami temi jest tło ogniste, a one same czarne, i im więcej przygniata je zachód, tem one wyższemi i potężniejszemi się stają. Pod niemi miasto zapada powoli w jakąś otchłań, dłoń mroku przeistacza je z dzieła rąk ludzkich w marę bezcielesną i pociąga je kędyś w dół. Coraz mniej już rozpoznać można dachów, ścian, kominów, murów — coraz więcej wyrasta widm, spowiniętych mgłą. Jeszcze chwila i dla złudzeń dziennych następuje koniec: niema zachodu, niema miasta. U stóp naszych zebrało się wiele mglistych, nieforemnych postaci, które przytulają się jedne do drugich, opierają się na sobie, tłoczą się, zlewają w jedno... Las się nam wtedy przypomina, spowijany rękami wieczoru na sen cichy...
Ach, zejdźmy stąd, czyjś oddech żałosny i tęskliwy przeleciał nad miastem, nad wzgórzem i niepokojem owionął duszę...
Ulica ożywia się na chwilę. Z wązkiego zaułka, prowadzącego do bożnicy, wysypuje się tłum czarnych postaci i szybko topnieje, rozprasza się po dzielnicy, zatrwożywszy usypiające domy echem głośnego szwargotu.
Zostają tylko dwa ciche cienie, które posuwają się bardzo wolno w mroku pod murami i przybierają kształty człowiecze wtedy, gdy ominąć nie mogą blasków księżycowych lub promiennego kręgu dokoła latarni.