Strona:Zbigniew Kamiński - Król puszty węgierskiej.pdf/13

Ta strona została uwierzytelniona.

atyla, zapięta pod brodę, stanowiła ozdobę raczej, niż odzież, gdyż jej rękawy i poły były wtył odrzucone, aby w czasie biegu powiewały jak proporzec. Rodzaj białej spódnicy, sięgającej od pasa do kolan, zakrywał wąskie, niebieskie spodnie wyszywane, wpuszczone w wysokie i również wyszywane ciżmy. Każdy z jeźdźców był uzbrojony długim biczem na krótkiem biczysku.
Niebawem zebrała się spora gromadka tych czykosów. Wydzielono z niej pewną liczbę i wysunięto naprzód do szeregu. Ci właśnie mieli zacząć gonitwy. Warto było widzieć, jak każdy z nich obrzucał dumnem okiem swych współzawodników, jak pieścił nieznacznie swego wierzchowca, jak niecierpliwie i niespokojnie wyglądał hasła.
Nareszcie zadźwięczał dzwonek. Czykosi odpowiedzieli okrzykiem i strzelaniem z batów, pochylili się nad karkami końskiemi, ziemia zadudniła pod kopytami jak grzmoty burzy dalekiej, kurz wzbił się w powietrze i gromadka czykoszów pomknęła.
Hej! Cóż to był za bieg błyskawiczny! Konie wydłużyły się, brzuchami nieledwie dotykały ziemi; chwilami rozlegało się trzaskanie batów, czasem rozdarł powietrze okrzyk wesoły, lub żałosny, stosownie do tego, czy który z czykosów ocknął się na przedzie, zostawiając towarzyszów za sobą, czy też pozostał w tyle za gromadą. Widzowie z zapartym oddechem, szeroko rozwartemi oczami śledzili szaloną jazdę.
Nie obyło się bez wypadku. To dwa konie wpadły na siebie, to jeden z jeźdźców zleciał, a koń jego popędził dalej, to znów inny czykos obalił się z koniem na ziemię.
Nagle między tłumem, stojącym na krawędzi puszty, odezwały się pomieszane krzyki. Jeździec jakiś na śnieżnobiałym rumaku przeskoczył zagrodę i, nie zważając na konnych pandurów, którzy usiłowali go zatrzymać, puścił się w pogoń za cwałującymi czykosami. Wnet zrównał się z najgęstszą ich

11