Strona:Zbigniew Kamiński - Król puszty węgierskiej.pdf/30

Ta strona została uwierzytelniona.

ka, przynaglając do śpieszniejszego biegu; po niejakim czasie znowu się obejrzał i już za sobą pogoni nie dostrzegł. Rozumowanie jego było trafne. Cyganom bardziej szło o zwierzęta, niż o chłopca, pogonili tedy za końmi.
Ludwikowi już zaczynało braknąć tchu. Krew tętniła mu w skroniach, siły opuszczały.
Naraz ujrzał płomień, błyskający woddali.
— Ha, znajdę kogoś przecie, co mi dopomoże — pomyślał i zwrócił kuca ku ogniowi.
Nie przyszło mu do głowy, że uniknąwszy jednego niebezpieczeństwa, naraża się może na inne. Wszak u płomienia mogą być także źli ludzie!
Zbliżał się coraz bardziej. Nagle krzyknął przerażony. Poznał, że dokoła ognia rozłożyła się liczna drużyna Cyganów. Zapewne byli to współtowarzysze łupieżców z czardy. Chciał zawrócić kucyka, lecz już było za późno. Kilku Cyganów dosiadło wnet koni, zmęczony kucyk nie mógł ich szybkością biegu prześcignąć. Mały jeździec został otoczony, ściągnięty z konia i pieszo poprowadzony do ognia.




WYSWOBODZENIE.

— Kas adaj dykaw? (kogo ja tu widzę?) — zawołał głos jakby znajomy.
Jeden z Cyganów, dobrze uzbrojony, w pstrej odzieży, wstał od ognia, cisnął fajeczkę, chwycił chłopca za rękę i dodał:
— Hi mri pirani Lajos (to mój miły Ludwik), towarzysze, nie róbcież mu krzywdy!
I znowu zapytał chłopczyny po cygańsku:
— Har sal, mro iloro? — lecz zaraz pytanie przetłumaczył na węgierski: — Jak się masz, moje serduszko?

28