Strona:Zbigniew Kamiński - Król puszty węgierskiej.pdf/34

Ta strona została uwierzytelniona.

bryczkę i, co koń wyskoczy, pojechał Kisem do pobliskiego miasteczka, żeby zatelegrafować do Temeszwaru o zuchwałem przestępstwie i prosić o pomoc, a nie czekając przybycia pandurów, zamierzał sam ze swoją służbą przetrząsnąć okolice i przynajmniej szukać śladów, któreby ułatwiły prowadzenie dalszych poszukiwań.
Tymczasem zaginiony powrócił i przywiózł z sobą prawie wszystkie łupy!
— Jednakże ten Janosz ma dobre serce — zawołał pan Sądecki, gdy Ludwik dokończył swego opowiadania. — Żeby tylko chciał i mógł się poprawić!
W dzień przyprowadzono trzy skradzione konie, które Ludwik wyswobodził, uciekłszy z płonącej czardy. Pasły się spokojnie na zwykłem pastwisku. Coś musiało Cyganom przeszkodzić w pościgu.
Później przyjechali pandurzy i zaczęli robić poszukiwania. Spalona czarda stała pustkami, właściciel jej znikł bez śladu. Wśród stepu znaleziono wygasłe ognisko, a przy niem trupa fałszywego króla puszty ze zgniecioną piersią. Własny koń jego w upadku o śmierć go przyprawił.
Bandy cygańskie znowu szczęśliwie wyśliznęły się poszukującym.
Upłynął miesiąc, a o królu cygańskim nie było wieści.
Pewnego ranka stanął przed dworkiem znajomy Ludwikowi rumak, a na nim — skrwawiony jeździec.
Sądecki wybiegł z synem i w ich oczach jeździec osunął się na ziemię. Zaledwie zdążyli podtrzymać go, aby się nie potłukł, Ludwik ze wzruszeniem poznał w nim Janosza.
Król puszty węgierskiej na widok jego uśmiechnął się boleśnie i rzekł słabym głosem:
— Tedy widzimy się znowu... ale na krótko... zbliża się już koniec mego życia.
Podniósł rękę do piersi, z której buchnęła krew.
Zdjęty współczuciem, pan Sądecki kazał przenieść

32