<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Szaławiła
Podtytuł Staroszlachecka powieść
Wydawca T. Rakowicz
Data wyd. 1870
Druk J. Buszczyński
Miejsce wyd. Toruń
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Z nader smutnym obliczem złotowłosy Stanisław wszedł w kilka dni potym do tak zwanej kancelaryi pana Starosty, u której drzwi długą wprzód odbyć musiał kwarantannę. Nie zadowolniony otrzymaną już odmową jedną, przybywał nie w swoim imieniu, ale synowicy, prosić o ratunek i poparcie.
Starosta chodził po szerokiej izbie nader skromnie przybranej, a papierzysków pełnej, obie ręce zagłębiwszy w kieszenie boczne kapoty szaraczkowej, a miał ten zwyczaj że gdy był kwaśny, ręce zawsze chował w te dwa głębokie otwory i rozstawiał je tak że z obu stron tworzyły jakby dwa jakieś nietoperze skrzydła... Usta miał zaciśnięte, czoło sfałdowane, żółto wyglądał i poglądał z ukosa.
Skłonili się sobie z panem Horwatem, który westchnął w sposobie introdukcyi. Starosta mu krzesło ukazał a sam z rękami rozpiętemi w kieszeniach, chodził dalej, z głową w dół spuszczoną.
Staszek nie myślał siadać...
— Wiesz pan Starosta co się święci?
— A no? a no? co?
— Wszak ten napastnik porwał pannę Domicelę jak szatan dobrą duszę, i uprowadził do Żmurek.
Starosta ramionami ruszył, usta wykrzywił, nie rzekł słowa, nawinęło mu się coś koło nogi, więc szasnął tylko butem i dalej odbywał milczący przechadzkę.
— Powinieneś pan Starosta mieć litość nad krwią swoją, nad rodzoną bratanką... Żebyś pan widział jej rozpacz... jej łzy, jej prośby słyszał i to że całą nadzieję na panu pokłada...
— A waćpan gdzie ją widziałeś? kto ci to powiedział?
— Mnie ten wjazd w Żmurkach zastał, z niebezpieczeństwem życia podkradłem się pod okno... mówiłem sam z panną Domicelą, kazała mi jechać do pana...
— I dalejże co? zapytał chłodno nader Starosta...
— Ah! westchnął Staszek, — była tam historya straszna, która już niewiem jak się skończyła... ktoś ze sług mnie zobaczył i zdradził, chciano pochwycić, musiałem uchodzić... żem ocalił życie, to winienem tylko patronowi mojemu św. Antoniemu do którego westchnąłem... Zbójcy ścigali mnie długo... koń ostatnich sił dobył... a gdy pogoń ustała... padł...
Starosta słuchał z uwagą... potym znów, jeszcze szerzej poły żupana rozsadziwszy począł chodzić i prychać... ale milczał.
— Panna Domicela zakląć kazała pana abyś ją ratował...
Starosta stanął.
— Jaka panna Domicela? kukuryku? panna Domicela? ślub wzięli, mąż ją zabrał, mieszkają pod jednym dachem, a między uszak i drzwi palce wkładać... nie życzę sobie, nie życzę...
— Przysięga że z nim żyć nie będzie...
— Tak... a wprzódy przysięgała że będzie... rzekł Starosta. Terefere kuku... strzela baba z łuku... Bałamuctwa! androny, i chcecie żebym ja się mięszał w to!
— Nigdy w świecie! rzekł po chwili — a mnie tam po co nos kłaść!!
— I opuścisz pan nieszczęśliwą?
— Jak, nieszczęśliwą? co za nieszczęśliwą?... P. Zbisław, mnie się widzi — uczyni ją owszem szczęśliwą, bo to chłopiec energiczny, nie taki, z pozwoleniem ciamajda... jak drudzy...
Staszek Horwat popatrzał nań.
— Czy to się ma stósować do mnie? zapytał.
— Gdzie? co? po co? kukuryku? zawołał Starosta coraz się więcej niecierpliwiąc, dajcie mi święty pokój... ręce umywam... Synowica za mąż poszła... sprawy między małżeństwem należą do konsystorza... a ja w nim nie zasiadam...
Horwat podniósł rękę i cisnął czapeczką o podłogę ze złości...
Starosta popatrzał na nią, podniósł, kurz otrzepnął i oddał mu z krwią zimną.
— Miej asindziej pomiarkowanie — rzekł z powolnością do której się zmuszał. — My tu obaj pono ani ja, ani wy, ani jejmość matka nie zrobimy nic. Dopóki jej on w ręku nie miał... ha! no! coś! tego... jeszcze było można mówić... niewiadomo jak kość padnie — ale teraz... czy go nie znasz? to szatan nie człowiek... z nim zadzierać się nie można, kto jego pazurków nie zna. My, jegomościuniu, we dwóch jemu na śniadanie i jeszcze by był głodny.
Machnął ręką Starosta, włożył ją znowu do kieszeni, w tył wysunął i chodził miotając niewidzialnemi dłoniami.
— Więc nic, panie Starosto?...
— Ale ja waćpanu nie bronię, rzekł stryj, zebrać armią, zrobić wyprawę na Żmurki, pochwycić jejmość i sukcedować po panu Zbisławie. Róbcie sobie co chcecie! chodźcie na głowach! bijcie się! gódźcie, prawujcie! całujcie, mordujcie... ale mnie dajcie święty pokój! Dixi.
Pan Stanisław stał skonfundowany.
— Co ja mam począć, rzekł po chwili, to już tylko mnie wiadomo... pewną jest rzeczą, że tej nieszczęśliwej panny Domiceli nie rzucę w szponach tego jastrzębia...
— Dobrze! dobrze! ale ja o tym wiedzieć nie potrzebuję — ja jestem, będę i pozostanę neutralnym — neutralnym. — Moja opieka skończona, synowicę oddałem... kwita.
— Tak! zawołał gorzko, unosząc się nieco pan Horwat — synowicę oddałem — a majątki zatrzymałem... to i dobrze! Ale pamiętaj panie Starosto, że co dziś synowicy, jutro wam...
— Patrzaj go? patrzaj? już i ten mi będzie palcem kiwał pod nosem?...
Odwróciwszy się nagle zawołał Starosta... Jest tu komu świat gubić?
Staszek się nadął.
— W moim własnym domu, będzie mi takie rzeczy mówił?? Słyszeliście co podobnego...
Horwat się gorżko uśmiechnął.
— Żegnam pana — rzekł.
— Do nóg upadam! odparł stryj z rękami w kieszeniach. — Skłonił się nisko. — Do nóg upadam, pod stopki się ścielę... Uniżony!
Horwat wziął za klamkę, odwrócił się jeszcze.
— A jeśli losy mi poszczęszczą, dodał, zobaczemy się, panie Starosto, zobaczemy, inaczej, w trybunale... w trybunale!
— Patrzajcie go! trybunałami mnie straszy! o! miły chłoptaczek!... To wiedzże Staszku, ptaszku... że Zbisław cię pożył męstwem i zabiegliwoscią, a ja ci się też nie dam zjeść w kaszy... bom twardy... bom twardy...
— Byłeś waćpan jednak miękki w rękach pana Zbisława... rzucił Horwat z proga.
— Ale twoje zęby mnie nie ugryzą! kukuryku! rzekł Starosta w gniewie już i poskoczywszy do drzwi sam je za nim zatrzasnął.
Odprawiony tak z niczym nieszczęśliwy młodzieniec siadł na koń i zadumany pojechał. Był w istocie w położeniu, które głębokich rozmysłów i nie małej przebiegłości wymagało... Jechał nie wiedząc prawie dokąd, ale myśl po głowie wirowała niespokojna... Wśród tego utrapienia przypomniał sobie księżnę Podkanclerzyną. Nie znał jej osobiście, wiedział że sprzyjała p. Zbisławowi, ale stosunki familijne łączyły go z nią, a z powieści ludzkich wnosił że była dosyć zmiennej fantazyi i że ją grzecznemi słowy, pokorą, obejściem się dworskim zyskać sobie było można. — Nie mam nic do stracenia, rzekł w duchu — pojadę choć popróbować, korona mi z głowy nie spadnie.
Zawrócił konia i pokłusował do rezydencyi księżnej, o której wiedział że była w domu. Dopiero nad wieczorem jakoś dostał się do miasteczka, a w gospodzie przebrawszy (bo miał w jukach cały strój potrzebny) udał się do pałacu.
Był ci to pałac nazwiskiem, a w istocie bardzo rozległy dwór z oficynami, domkami dla oficyalistów, ogrodami i upiększeniami nowemi. Roiło się luda wiele nad potrzebę próżniaczego, a ceremoniał na dworze odpowiedni imieniowi i dostojności ściśle był przestrzegany. Pomimo to — oprócz wierzycieli, których było mnogo, żadnemu nigdy szlachcicowi wstępu na dwór nie odmówiono. Obyczajem było że marszałek dworu naprzód się o gościa, imię, nazwisko i powód przybycia dowiadywał. A że pod rozmaitemi pozorami wciskali się do księżnej lub tacy co u niej mieli summy, lub ich spadkobiercy albo wreście — przekazy mający ludzie, a księżna odmówić im nie umiała, wstydziła się i zawsze takie najście opłacała, raz tedy na wieki nakazane było pilnie śledzić przybywających czyliby w kieszeni jakiego obligu nie mieli. Z tego powodu marszałek wstrzymywał ich, bawił, rozpytywał, zwłóczył przyjęcie, szedł do jeneralnego plenipotenta kancellaryi, przeprowadzał tam małe śledztwo, a dopiero o niewinności się przekonawszy, gościa wpuszczał na pokoje.
Jak tylko pieniężnego interesu nie miał, każdy mógł być pewny najmilszego przyjęcia. W towarzystwie księżna była nad wiek swój młodą, wesołą, lubiącą nieco swobodną rozmowę i rada młodzieży.
Pan Stanisław Horwat uległ na wstępie ogólnym przepisom, marszałek naprzód wziął go na examen, potym znikł, wrócił weselszy... i poddawszy jeszcze gościa krótkiej próbie, naostatek wpuścił do księżnej Pani.
Horwat przeszedł długi szereg pięknie umeblowanych pokojów, aż w ostatnim dopiero znajdując księżnę z robótką w ręku przy stoliku na którym leżała rozłożona kabała, w towarzystwie dwóch pań niemłodych i poczwarnie brzydkich. Księżna trzymała się tego systemu chcąc się wydawać piękną i niestarą, że zawsze miała przy sobie jakiegoś koczkodana.
Staszek zarekomendował się jako daleki kolligent, pragnący złożyć uszanowanie, ale był tak niezręczny iż w dodatku wspomniał o małym także interesiku.
Księżna uprzejma bardzo, usłyszawszy ten wyraz, który nieraz ją już wiele kosztował, nabrała bardzo złego humoru. W duchu przeklinała marszałka dworu iż się tak dał podejść. Nawet ładna twarzyczka młodzieńca rozbroić ją nie mogła. Nie czekając więc by sam rozpoczął, niecierpliwa rozesłała swe towarzyszki i z pewnym rodzajem nerwowego rozdraźnienia, spytała naprzód o ów interesik.
— A, Mościa księżno dobrodziejko, ozwał się Horwat, proszę mi darować, jest to sprawa tak delikatna...
— Delikatna! pomyślała w duchu gospodyni — no! to niema wątpliwości że o pieniądze idzie. — Co za głupi ten marszałek!
— Przyznaję się, dodał Horwat, że nie spełna wiem jak nawet zagaić sprawę... jak moję wytłumaczyć śmiałość.
— Chce mnie naprzód udobruchać! nieznośny ciemięga! myślała księżna. — Mów pan śmiało! odezwała się głośno.
— Jest to sprawa tak delikatnej natury...
Księżna ramionami ruszyła, nie mogąc znieść niepewności.
— Ale o cóż idzie?
— Czy WksMość, dozwolisz mi naprzód opowiedzieć sobie co ją spowodowało..
— Kogo!
— Sprawę! westchnął Staszek...
— Jaką sprawę... masz waćpan sprawę?
— Żądam protekcyi WksMości dla nieszczęśliwej, najnieszczęśliwszej w świecie kobiety i — dla mnie.
Gospodyni westchnęła — twarz się jej rozjaśniła, przysunęła się ku mówiącemu, tak mu za to już wdzięczną była iż nie chciał pieniędzy, że gotową się czuła wszelkim prośbom jego zadosyć uczynić.
— No, cóż to tam takiego, rzekła uśmiechnięta...
— Nieszczęśliwa, tragiczna historya kobiety, której los... wszystkie czułe serca obchodzić powinien...
Oczy księżnej nieco szydersko wlepiły się w młodzieńca...
— A! mówże pan... proszę...
Staszek począł, ale od pierwszych wyrazów księżna mu przerwała...
— Ja tę historyą znam, ale ją znam wcale z innej strony... Zbisław Wierzchowski był u nas... (poprawiła się) na moim dworze, chłopak śmiały... odważny, przedsiębiorczy... no! i przecież już ślub wzięli...
— Ale, księżno dobrodziejko, zawołał Horwat, to był ślub... przypadkowy... nieważny — Zbisław był z inną zaręczony, to kanoniczna przeszkoda... Tę kobietę uczynił najnieszczęśliwszą... a panna Domicela przysięgła że z nim żyć nie będzie.
— Ale on ją już odebrał! zawołała księżna i poczęła się śmiać mocno, tak że pan Horwat aż się zmięszał.
— Mksiężno! zawołał, ja rachowałem na jej protekcyą, na pomoc, na pośrednictwo...
— Cóż ja mogę dla niej i dla waćpana uczynić, odezwała się zalotnie księżna kładąc powoli pulchną swą rączkę na ręku Staszka... Rozważ waćpan! jakże to rozrywać małżeństwo! co począć!
— Ja wprawdzie niewiem, ja szukam rady, pociechy, opieki! Jeszcze mi w uszach brzmią błagające wyrazy tej nieszczęśliwej, która się zaklina że z nim żyć nie będzie...
Księżna patrzała mu wciąż w oczy i śmiała się i kiwała główką i po troszę się wdzięczyła.
— Uspokój się pan, proszę, rzekła, to sprawa nader zawiła... Nie obiecuję nic, ale potrzeba się namyśleć, zostań tu przez dni kilka, będziemy o tym mogli pomówić, rozważyć... Szczerze mi żal tej biednej kobieciny i waćpana sentyment budzi we mnie sympatyą... ale cóż tu zrobić?
Stach głowę spuścił.
Księżna sobie powiedziała w duchu:
— Śmieszny jest... ale ładny chłopak... możnaby coś zrobić z niego, gdyby się wykrzesał.
Horwat nie domyślał się wcale grożącego niebezpieczeństwa, wziął wyraz czułych oczów za miłosierdzie, był wdzięcznym...
Dano wieczerzę, księżna go zaprosiła, wydawszy rozkazy aby rzeczy i konie z miasteczka zabrano do dworu. Dano pokój gościnny p. Stanisławowi.
Po kolacyi przechadzała się jeszcze po saloniku wodząc z sobą młodzieńca piękna gosposia i po krótkiej rozmowie, położyła mu rękę na ramieniu protekcyonalnie.
— Wiesz waćpan co? oto mi dobra myśl przychodzi. — Nie będę przed nim taiła, że nie znając sprawy, sama dopomogłam temu Szaławile Zbisławowi do odzyskania żony, któż go tam wiedział że tak rzeczy stoją. Należy mi się od państwa młodych wizyta, poślę do nich zapraszając. Będę miała zręczność rozmówić się z nią sam na sam, wysonduję ją... Nie byłoby też może źle, ażeby...
Tu księżna przerwała.
— Ale w takim razie, cóż waćpan zrobisz z sobą? czy chcesz być świadkiem? czy...
— Ja... jabym się do czasu... mógł ukryć! z nietajoną radością zawołał Staszek, jak skoro WksMość raczysz sama dotknąć bliżej sprawy... będziemy ocaleni. Z ust jej własnych posłyszysz WksMość...
— Ale bardzo dobrze! bardzo dobrze! Nie wypada tylko ażebyś tu się waćpan nawijał... żeby tu o nim mowa była... Chciałam go dłużej zatrzymać... nie... Jutro jedź, przebądź dni kilka ukryty i powracaj...
— Kiedy? zapytał rozradowany chłopak.
— Czekaj waćpan! dziś sobota... mówiła księżna rachując... wyślę jutro do Żmurek... zaproszę ich na...
— Środę... Czwartek! poddał Horwat.
— Dla czego tak późno? zapytała gospodyni.
Horwat który miał w tym swą rachubę, ale do niej przyznać się nie chciał — rzekł z nieśmiałością...
— Ja myślę że czwartek nie będzie za bliski... Państwo młodzi są w sporze i gniewie, nie będzie zanadto czasu by mógł nakłonić żonę na wspólne odwiedziny...
Księżna ile razy spojrzała na rozkochanego gościa, znać przypomnieniem Zbisława i porównaniem z nim nabierała ochoty do śmiechu.
— No, dobrze, zaproszę ich na czwartek, ale w takim razie nie masz pan potrzeby wyjeżdżać jutro...
— Owszem M. księżno — muszę...
— Ale mi dasz słowo, że żadnej zasadzki, podejścia i awantury nie przygotowujesz...
— Daję słowo...
— Mówię to w interesie waszym — dodała księżna, bo ten zbój Wierzchowski, pewnie by się niczego nie uląkł, a to by sprawę popsuło i mnie skompromitowało.
— Daję słowo — powtórzył Staszek...
Księżna dała mu rękę, on ją ucałował, uścisnęła z lekka dłoń jego, za co niezmiernie był wdzięczen i koniec końców pożegnawszy się, poszedł spać w najlepszej myśli.
Był to jednak z cicha pęk i zdrajca... Nazajutrz raniuteńko siedział już na koniu i pędził w Hrubieszowskie do Strukczaszego. Miał w tym myśl bardzo wyrafinowaną i zdradliwą, do której się księżnie nie przyznał. —
Powiedział sobie że namówi starego ojca, aby z córką tegoż dnia księżnę odwiedził.
Aż ręce zacierał z radości widząc już z góry jaka to będzie scena przedziwna między nieubłaganym Strukczaszym, panną Anielą a panem młodym i jego żoną. W jego przekonaniu miało to na księżnę też podziałać stanowczo, aby Domcię wzięła w swą opiekę i już jej ze swojego domu nie wypuściła.
Szło tylko o to, ażeby w jakikolwiek sposób uwiadomić Domcię o osnutym planie i namówić ją na to, aby wezwawszy opieki księżnej, z domu jej już wyjeżdżać nie chciała.
Sam osobiście i czasu już nie miał i nie bardzo się chciał narażać Staszek... ale list mógł napisać. — List! do tak pilno strzeżonego domu, kto mógł list zanieść i podjąć się go wręczyć we własne ręce samej pani. To było najtrudniejszym. — Wszakże zakochany i rozjątrzony młodzieniec nie wątpił, iż opatrzność się w to wda, nastręczy mu kogoś a dzieło, które za bardzo godne opieki uważał — dokonać dozwoli. Na popasie już list był gotowy, acz nie miał wcale wdzięcznej postaci miłosnego posła, ale szarą i niepozorną minę, bo go Staszek pisał u żyda na papierze rejestrowym, atramentem jak feniks zmartwychwstałym z popiołów.
Szło o to komu go dać.
Mówiliśmy, iż mocno wierzył w szczególną niebios opiekę. Miał na koń siadać, gdy — usłyszał mruczenie. Przed nim stał klassyczny starych czasów dziad z torbami, jakby żywcem wzięty z ryciny Callot’a, ogromny, pleczysty, zgarbiony, broda i włosy rozczochrane, pierś opalona, noga włosem pokryta, kule pod pachami... dwie torby przez plecy... i garnuszek u pasa...
Ręka którą wyciągał ku podróżnemu, pomarszczona, koścista, okryta skórą jakby wyprawną, świecącą, ciemną, silną była choć misternie drżącą... aby litość obudziła. — Staszek popatrzył na dziada...
— A zkądże to staruszku?
— Z całego świata! paneczku! z całego świata... Z odpustu na odpust do Matki Najświętszej... Za duszyczki zmarłe... Za zdrowie Dobrodziejów i dusz miłosiernych...
— Czy z okolicy?
— Ja? paneczku... odparł dziad wpatrując się w młodego człowieka jakby coś przeczuwał... paneczku kochany — nie... Ja z daleka...
— Jak z daleka?
— Ze Żmurek.
Staszek który już na koń miał siadać, wstrzymał się i wpatrzył w dziada.
Starzec zamyślający się czegoś, podniósł głowę, twarz jego pomarszczona, obojętna, zastygła, ożywiła się. — Zaciekawione oczy wlepiły w Horwata...
— Ze Żmurek? ze Żmurek jesteście! powtórzył po razy kilka — jak to się plecie... A dawnoż byliście u swoich?
— O! dyć!... wracam z Leśnej... ale ciągnę powoli do domu, boć to tam syna mam.
— Na gospodarstwie?
— Nie — parobczakiem we dworze...
— A znacie panią i pannę pewnie?
— O! Jezu miły! a czemużby też nie! com ci też od nich miał dobrego...
— I wiecie że tam już nowego pana znajdziecie?
— Coś to tam zasłyszało się...
— Panna płacze nieszczęśliwa...
Dziad ruszył ramionami i westchnął.
— Będziecie też pewnie we dworze...
— A noć dla syna paneczku...
— Hm, zawołał Horwat... gdybyście to dla waszej młodej pani serce mieli?
— A czemuż by nie! oj! oj!
— Posłużcie jej...
— Cóż ja mizeractwo potrafię...
Horwat odwiódł go nieco na stronę.
— Moglibyście jej, ale do własnych rąk i na cztery oczy oddać tę kartkę. Pokazał ją z dala. — Ale nikomu a nikomu tylko jej samej.
Dziad oczy otworzył, głową kiwał. Na poparcie żądania Staszek dobył pół talara i na karcie go położył.
— Mój dobrodzieju — rzekł dziad powoli, jeśli sprawa nie jest przeciw Bogu a poczciwości czemu bym jej nie uczynił...? Ale, widzicie, we dworze to trzeba znać jak się dzieje. Jeśli się co stanie, a dojdą sprawcy, mało to że mnie niedołęgę ze wsi wyświęcą, ale i synowi się dostanie...
Poskrobał się w głowę.
— Klnę ci się że to sprawa samej pani młodej i że od niej drugie tyle albo i więcej dostaniecie — a niema w tym nic sprośnego...
Dziad rękę wyciągnął i milczący schował list za koszulę, a pieniądz do węzełka u chusty.....
— A jakże was zowią, mój stary! rzekł Horwat.
— Toboła, stary Toboła... wzdychając powiedział dziad, znająć mnie na okół.
— Jeszczem ci ja tylko jednego nie powiedział — dodał Horwat — że list trzeba wręczyć najdalej jutro...
— A no — to jutro... jeśli nogi nie starczą, to mnie litościwi podwiozą, a po drodze się zawsze furka napyta... Niech że będzie pochwalony Jezus Chrystus...
Ufny w to że dziad był narzędziem opatrzności, dalej już nic nie pytając puścił się co prędzej w drogę pan Stanisław, dniem i nocą do Strukczaszego. W podróży sobie wszystko osnuł, co ma mówić, co zamilczyć, jak pobudzić... i gdy rankiem znużony trafił przed dwór w chwili gdy stary na pole się wybierał — plan cały miał osnuty.
Strukczaszy był człowiek gwałtowny, złamany wielu przeciwnościami, nie wdający się w kompromisy z przekonaniami — cały z jednej bryły. Leżało mu na sumieniu szczęście córki, choć na prawdę nic sobie nie mógł mieć do wyrzucenia, bo wcześnie i ostróżnie wszystkiemu zapobiegł.
Coś z jego charakteru miała córka. Od chwili owego protestu niefortunnego pod kościołem wróciwszy do domu Strukczaszy niewiedział co poczynać dalej. Podał skargę do konsystorza i inhibicyą przeciwko ślubowi i zdało mu się że reszta sama przyjść była powinna. Zobaczywszy onego doradzcę i ptaka złej wróżby, do którego miał jakąś odrazę, choć mu on dobrze życzyć się zdawał, Strukczaszy stanął...
— Dzień dobry...
— Kłaniam uniżenie.
— A co tu asindzieja tak nagle sprowadza?...
— Dobre serce i wierne usługi moje dla domu Waszego.
— A no — pięknie, pięknie, dziękuję — ale co mi zwiastujecie? Co porabia pan młody i panna młoda?
— Właśnie z wiadomością przyjeżdżam że mimo starania źle rzeczy stoją. Łotr potrafił żonę odebrać.
— Ale nie żonę! stukając kijem zawołał Strukczaszy, co za żona! ślub był nieważny...
— I ona i wszyscyśmy tak sądzili — wszakci ten inaczej i postawił na swym — a choć ona z nim żyć nie chce zamknął ją w Żmurkach...
— Gdzież ją pochwycił?
Staszek siadłszy w ganku opowiadać zaczął in extenso jak się to wszystko stało — a Strukczaszy słuchał smutny.
— Czy dla tego — dodał — iż się gwałt dopełnił masz pan słuszniejszą krzywdę domu swojego niepomszczoną zostawić?
— Mów asindziej dalej, do czego idziesz, rzekł Strukczaszy.
— Idę do tego, że trzeba trutnia wstydać, upokarzać, nękać aż mu miedziane czoło wreście okryje się wstydem... Brawuje wszystko bo mu się bezprawia wiodą, i ludzie przed nim tchórzą...
— Ino nie ja — zawołał Strukczaszy...
— Dowiedziałem się na pewno, szepnął Staszek, iż oni oboje z żoną zaproszeni są przez księżną... na Czwartek. Zbisław stary dworzanin jako i faworyt jejmościn, że jej będzie posłusznym ani wątpię. Więc przyjadą. A gdybyścież wy, panie Strukczaszy — gdybyście wy... właśnie na ten sam dzień zdążyli... jakby przypadkowo do Księżnej z panną Anielą, wszak ci to wam dom przyjazny, znany i nicby w tym tak dziwnego nie było...
Strukczaszy głową trząsł.
— Niby przypadkowo! powtórzył kilka razy — widzisz asindziej Strukczaszemu niby przypadkowo jechać się nie godzi, kiedy może umyślnie przybyć. Po co kłamstwo? Jeśli mi się zda żem ja tam powinien być, aby mu sromem jak ukropem w oczy chlusnąć — to będę — jeśli nie — na co mi przywdziewać sukienki? Jam tego nie czynił i nie zrobię — prostą drogą chadzałem i pójdę.
— Aleć tu w tym nic też krzywego niema! zawołał Horwat.
— Nic — pewnie, oprócz że przybywszy trza rzec otwarcie — przyjechałem po to by WksMości powiedzieć że oto młode małżeństwo nie jest ślubnym, a ta panna nie jego żoną... bo moja Anielka ma do niego pierwsze prawo, a ślub dany subreptive.
— Uczynisz waćpan dobrodziej jak mu się podobać będzie — moją rzeczą było donieść com sądził pożytecznym...
Tych wyrazów domawiał Horwat, gdy z za drzwi do ganku wiodących wychyliła się piękna postać panny Anieli, blada, poważna i smutna skłoniła się lekko głową Horwatowi i zwróciła ku ojcu...
— O co to idzie? spytała.
— O to, moje dziecko, by krzywdy twojej nie zostawić niepomszczoną — odparł stary, trzeba tego przeniewiercę zawstydzić i dać mu zakosztować tego czym on poił drugich...
— A! ojcze kochany — zawołała panna powolnie — z oczyma wlepionemi w ziemię — mścić się nie godzi, bo pomstę Pan Bóg ma w ręku, a w jego prawa człowiek się wdzierać nie powinien. Co do mnie wszakże ja sama zwolniłam go ze słowa... a gdy się zbytnio o krzywdę upominać będziemy, ludzie pomyślą że już dla nas ten jeden człowiek na świecie.
Strukczaszy z oczyma łzawemi patrzał na córkę.
— Trzeba nam, rzekł — stanąć mu oko w oko, w dostojnym domu, i pokazać że się go nie sromamy. We czwartek będzie on, z mniemaną żoną swą u księżnej, jak nam oto pan Stanisław donosi, pojedziemy i my.
— My? mój ojcze — nie! stanowczo rzekła Aniela — wam ja rozkazywać nie mogę, ale za siebie prosić będę, abym nie jechała — po co? Wstydliwa dla kobiety rzecz uganiać się za przeniewiercą... a dla mnie on już dziś — niczym... Ja go nie znam...
Starzec głową pokiwał. — Ja cię musić nie będę — niezechcesz: nie pojedziesz, co do mnie, należy mi tam być — będę... Niech się choć zarumieni. Gdybym słowa nie rzekł, będę mu niemym wyrzutem jego lekkomyślności. —
Aniela spojrzała z ukosa na Horwata, który milczał nie śmiejąc rzec słowa.
— Nie powiem żebym wam wdzięczną była — odezwała się, że mi ojca niepokoicie i targacie. — Odchoruje on wizytę jak odchorował owę podróż nieszczęsną, a nam droższe zdrowie nadewszystko. Dla mnie to obojętne... a zemsty w sercu — Bóg widzi — nie mam! Gdyby mógł ojciec córki czasem posłuchać — dodała, prosiłabym go — aby i on dalszych kroków zaniechał.
— Wam świętym istotom — odezwał się Strukczaszy, wolno nie pragnąć zemsty i przebaczyć winę — nam słabym cudzej krzywdy, która serce burzy, zdawać na losy nie można. Niech mu choć w oczy spojrzę... dość będzie.
— Ojcze — rzekła błagająco Aniela.
— A no, dosyć — każcie gościowi co podać i zostawcie to mnie.
Wstali tedy z ław na ganku i poszli do domu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.