Szkice z cmentarzy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szkice z cmentarzy |
Pochodzenie | Ludzie i rzeczy |
Wydawca | G. Gebethner i Spółka |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Tow. S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Jest na starym cmentarzu św. Leonarda, w Grazu, mała, niepokaźna mogiłka, której jeśli kto nie szuka pilnie, sto razy mimo przejść może, a nie spostrzeże nawet.
Nie obwiedziona żadną kratą, nie odznaczona żadnym krzyżem, nie ocieniona żadnem drzewkiem, tuli się przy ziemi tak nisko, jakby na nią piasku nie stało, i mało co bujniejszą pokryta jest trawą, niż ścieżka, która do niej wiedzie.
U szczytu jej sterczy zatknięty niewielki kawał szarego, z gruba ociosanego kamienia, na którym są tylko dwa słowa: Robert Hamerling.
W około czarnych liter napisu tego, zwinięta gałęź jodłowa tworzy prosty, ciemny wieniec. Która z trzech, drogich poecie dłoni kobiecych położyła go tutaj? — nie wiem. Może dłoń matki staruszki, może panny Berty, wychowanicy Hamerlinga, może pani Emmy Gstirner, przyjaciółki jego.
Ja wszakże myślę, że ten surowy, prawie czarny wieniec zwinęła matka.
Młoda bowiem dziewczyna, jaką jest panna Berta, dodałaby do niego bodaj jeden kwiatek; przyjaciółka zaś ozdobiłaby go co najmniej nieśmiertelnikiem...
Ale matczyne serce wie, jakiego znamienia synowskiej mogile potrzeba. Ono nietylko w kwiaty, ale w łzy nawet żałoby swojej nie stroi, a bólu swego nieśmiertelnym też być nie powiada, bo wszak on dłużej nie trwa, niż jej życie...
Hamerling umarł w małym wiejskim domu nieopodal cmentarza tego, w dolinie wśród gór leżącej. Już od lat kilku miał on tam przystań cichą, powietrzem lasów świerkowych owianą, o której wiedział, że przedśmiertną jest, bo go choroba piersiowa gasiła zwolna, lecz niepowstrzymanie. Dom ten zamieszkuje teraz matka staruszka, a kiedy u okna siędzie, widzieć może niski mur cmentarny, który ją od mogiły syna dzieli...
Ta mogiła tak jest drobna, iż wygląda zdala na chłopięcy grobek; i trumna, którą pokrywa, też drobna jest, choć szczątki wielkiego umysłu i serca zamyka.
Hamerling zawsze byt wątły, a przez ostatnie lata wysechł tak, że go jako wiązkę myrry do grobu złożono.
Ta wątłość fizyczna, ta nikłość cielesna, ta subtelność i ascetyczna przejrzystość poety, w mocnem stała przeciwieństwie do silnych kreacyi jego z pierwszej doby twórczości; sam on przeciwieństwo to czuł, i siebie to zapewne miał na myśli, pisząc drobny poemacik „Correggio”.
W „Homunculusie” dopiero silnie się odbiła fizyczna niemoc poety. Ta nieproporcyonalność porywów i sił bohatera; to marnienie wszystkiego, czego się w sferze czynu tknie, ta ironja odwróconych przyczyn i skutków, pobudzeń i zwątleń, ta niewymierność liryzmu, eposu i dramatyczności w samem dziele, wszystko to płynie z jednego źródła: z rozstrojonych nerwów chorego człowieka. Siły, jędrności, równowagi tak samo brak dziełu temu, jak ich brak poecie.
Na mogile Hamerlinga kwitnie jedna bardzo blada róża. I ona wygląda, jak chora. W wytlonej piersi poety nie znalazła ani jednego płomyka, którymby listki swoje umalować mogła i zamknąć go w kielichu swoim. Jest tak wątła, że przelotny motyl pochyla ją swym ciężarem.
Kiedy tu ludzie przyjdą, aby kwiat ten zdmuchnąć, a pomnik postawić, z serca poety proch już tylko będzie.
A kiedy wieki przyjdą, aby pomnik zdmuchnąć, a kwiat polny zasiać, już i proch ten wiatry rozwieją.
Tak duma Ahaswerus, kiedy w drodze do Rzymu, wśród księżycowej nocy cmentarz ten przechodzi wielkim krokiem i rzuca cień swój długi, posępny, zgarbiony, na mogiłę piewcy swojego.
Nikt się chyba w całym świecie nie bawi tak wesoło, jak śmierć na starym salcburskim cmentarzu u św. Piotra.
Nigdzie też nie jest ona żwawsza, fertyczniejsza i przyjemniejszego składu, tak oblicza, jakoteż figury.
Żartobliwa, pomysłowa, przyjacielska niemal, posiada ona ten rodzaj miłej poufałości, tej inicyatywy, tego wchodzenia in medias res, który ją prawdziwie sympatyczną czyni. Żadnego zachmurzenia, żadnych min świętobliwych, żadnej hypokryzyi, żadnego szablonu.
Ta, która tańcuje po wszystkich kruchtach kościelnych, wygląda przy niej, jak manekin lichy.
Taniec ten zresztą, to stara sztuczka, która już za grosz świeżości nie ma w sobie.
Wejdź tylko do cmentarza kaplicy u św. Piotra, tam gdzie siostra Mozarta jest pochowaną i spojrzyj po ścianach. Czy widzisz te obrazy? Trochę czarnej, trochę żółtej, trochę burej farby, jedno z drugiem nic, a jaka w tem ucieszność...
Przedewszystkiem nie myśl, że to jest fraszka utrafić uśmiech śmierci. Że śmierć zawsze się uśmiecha, to wie każdy prostak; ale tych uśmiechów jest cała skala, od wściekłości do ironji, od roskoszy do osłupienia, od kokieteryi do wzgardy, od pieszczoty do zgrzytu. Tego nie zliczy nikt, a tylko mistrz niektóre odcienia oddać potrafi. Że śmierć salcburską mistrz malował, to poznaję po jej uśmiechu.
Patrz tylko, z jaką dobrodusznością damy i panów tabaczką z małej klepsydry częstuje.
Z czego tabaczka robiona, nie wiem.
Damy i panowie biorą i kichają, a kto kichnie ten już na ziemię pada. Stolarczyki wszystkiemi drzwiami pchają się miarę brać, ale i tak nadążyć nie mogą, a śmierć aż się za boki bierze.
A oto na drugim obrazie w kręgle sobie gra; kto z czego, a ona i pieszki i króla z piszczeli sobie ma, a trupią główką niby kulą rzuca.
Co machnie to król, albo i królowa; hołoty nie liczy nawet.
A tam widzisz, jak to młynarza udaje, jak dźwiga na plecach wór kości, jak je na kosz zasypuje, młyn puszcza, nastawia pytle? Widzisz, jak mąka się sypie? Uważ tu sobie politykę śmierci. Z jednego ganku idzie razowa mąka z chłopskich kości, byle jak, aby prędzej zmielonych z ościami nawet, a z drugiego pytlowana, delikatna, ze szlacheckich kości. Żydowskie śmierć wytrząsa osobno, na koszer.
A teraz ten obraz na lewo, gdzie śmierć przy wagach stoi. Patrz! waży serce i kotwicę, miłość ludzką i nadzieję.
Obie te zabawki złamane są i nie trzymają wagi. Śmierć uśmiecha się ironicznie, jak filut, o którym myślisz, że jest oszukany, a on ma w zanadrzu jeszcze lepszą sztuczkę.
Gdzieindziej znów przybiera postać organisty, a kiedy ksiądz ku chórowi się obróci i „Te Deum” intonować myśli, organ pod jej dotknięciem brzmi „Dies irae,” aż się szyby trzęsą. Już niejedno takie nabożeństwo ta psota zepsuła!
Komu się przebierze konceptów, jej nigdy. To się jak dziecko bawi i drobne krzyżyki w suchy piasek wsadza, to szlachciców w deljach z ukłonem dworskim do beczki tokaju prowadzi, to z głów uwieńczonych laury i djademy zrywa, to jak żongler czaszki zręcznym ruchem w powietrze ciska, ani zgadniesz, która mędrca, a która głupiego, bo ciągle się mijają i naprzemiany jedna w dół, druga w górę leci.
Kiedy staniesz w wielkiej gotyckiej nawie benedyktyńskiego opactwa w Salcburgu, słyszysz, jak gdyby jęk cichy, żałosny.
Głos to synogarlic, które się tu po załomach kamiennych wieżyc gnieżdżą i napełniają wzdychaniem swojem mroczną, pustą głębię.
Za głosem tym idąc, dochodzisz do grobowca, który cię zatrzymuje prostotą swoją i siłą wyrazu.
Jedna z gotyckich arkad bocznej kaplicy, wyłożona aż po szczyt łuku białym, kryjącym starą ścianę kościelną marmurem, ma na tle tem wielki, czarny bez Chrystusa krzyż, na którego spojeniu w dół i w górę wynikają snopy złotych strzelistych promieni.
Tak kiedy słońce za las zajdzie, ostatnie blaski jego rzucają się wskróś pni czarnych skośne przenikliwe, podobne złotym, w pęki zebranym strzałom.
Pod krzyżem na podstawie, z granitowych głazów czarna urna, chustą białą w połowie zakryta, a dokoła po głazach rozrzucone dźwięki muzyki kościelnej: „Ecce Homo,” „Lauda Sion,” „Ad te Domine,” „Requiem,” „Sursum corda,” „Ecce sacerdos,” „Agnus"...... Chorały, Litanje, Antyfony, Pieśni.
To grób Michała Haydna, brata wielkiego Józefa. Pod jego to ręką rozbrzmiewał potężny organ opactwa; a kiedy wszystko uciszy się tu w tobie i dokoła ciebie, teraz jeszcze wskróś filarów pustej, mrocznej nawy, drżą gdzieś pod sklepieniami echowe dźwięki wielkiej jakiejś fugi.
Jeśli zwyczaje mają swój styl, barokowych najwięcej jest chyba.
Prastary taki jeden barokowy zwyczaj zachował się do dziś dnia po cmentarzach wyższej Austryi: w dziesięć lat po pogrzebie, rodzina zmarłego ma prawo rozkopać, mogiłę, trumnę otworzyć i zabrać drogą sobie czaszkę.
Czaszki takie całemi rzędami stoją po niszach cmentarnych w małych i większych oszklonych szafkach, już to pojedyńczo, jak rzadkie numizmaty, już po kilka razem na dwóch, trzech półkach, jak naczynia kuchenne, lub książki w bibljotece, a przy każdej czaszce tabliczka z imieniem, nazwiskiem, datą śmierci, a często tytułem, godnością i stanowiskiem zmarłego. Tytuł, godność i stanowisko, przyczepione do takiej nagiej, nadpruchniałej czaszki mają swoją smętną ironję i bardzo głośno mówią do myśli człowieka zwłaszcza, że honory te kładą się tu z całą dobrodusznością, z całem poczuciem koniecznego wyróżnienia posiadacza browaru od pierwszego lepszego hołysza. Szczególniej słówko: „Doctor,” „Profesor”, pod taką pustą położoną czaszką, robi hamletowskie wrażenie.
O myśli, gdzie jest warsztat twój i twoja przędza!
Cmentarz św. Sebastyana w Salcburgu dawno już jest dla zmarłych zamknięty; dla żywych za to stanowi bardzo interesującą wycieczkę.
Z małej, wąskiej i niezwykle ruchliwej uliczki wchodzisz do otwartego cały dzień kościoła, mijasz kruchtę i stajesz na paru kamiennych stopniach, wprost obwiedzionego arkadami i nakrytego najczystszym błękitem czworoboku. Czworobok ten cały jest najeżony krzyżami. Jestto twierdza śmierci.
Ale czas poczynił w twierdzy tej znaczne już wyłomy.
Spostrzegasz tu przedewszystkiem, z czterech stron zamykający cmentarz i arkadami podzielony krużganek, w którym malowidła ścienne straciły nietylko w znacznej części barwy, ale i kontury nawet. To jednak rozpoznać można, iż motyw obrazów tych stale się powtarza. Jestto zawsze wskrzeszenie córki Jaira, młodzieńca z Naim, Łazarza, niekiedy grób Chrystusowy, niekiedy zmartwychwstanie Jego, niekiedy wprost wielki nagi szkielet na kosisku oparty. Zawsze nadzieja czepiająca się rozpaczliwie życia z głębi swej nicości. Płaskorzeźba i właściwa rzeźba te same przedmioty za malowidłem powtarza, dodając niekiedy sama od siebie wielki krzyż pusty, czarny albo biały.
Wdowa po Mozarcie na tym cmentarzu leży; a jestto może jeden z ostatnich grobów, na jakie tu znaleziono miejsce. Ziemia jest przepełniona trumnami, nie chce już ich więcej. Ma dość tych prochów, tych kości, tych zbutwiałych desek i tkanin. Ma dość tych uderzeń rydla i łopaty, które raz wraz odrzucają jej to, co wydała na świat.
Gdzie tam! Na tej przestrzeni nie urodziła ani tysiącznej części tego, co jej tu zwalono. Dlaczego ludzie tak się zawsze tłoczą, w życiu i po śmierci? Ostatni krzyż, który tu wbijano, wbito w proch ludzki, nie w ziemię. Dosyć, dosyć tego!
Czujesz jakąś wielką, wytężoną pracę podziemną i opuszczasz ten zapchany cmentarz z jakiemś uczuciem ulgi, tak, jak się opuszcza przepełniony salon.
Ale w korytarzu kościelnym stajesz. Zatrzymuje cię widok ostro ściętej, grubym gotykiem pokrytej piramidy z czerwonawego marmuru.
To grób Theofrasta Paracelsa, którego też współcześni „Bombastusem,” „Trimegristrem” zwali.
Grób jeden z najbardziej interesujących, jakie średnie wieki nowym oddały czasom.
Paracelsus tu żył i tu umarł, jak świadczy napis, który się nad życiem tem i nad tą śmiercią szerzej nieco rozwodzi:
Słowa zagadki szukał, tajemnice żywota badał. Lekarzem biednych i bogatych był. Rany wszelakie i wodną puchlinę leczył. Z biednymi chleb i mienie dzielił. Miłosierdzie pełnił. Trędowatych i zaraźliwych uzdrawiał. Życie na śmierć zamieniwszy, po kościelnej pokucie, tutaj pochowany spoczął.
Więc przed nią spoczynku nie miał...
A jednak „miłosierdzie pełnił”, „z biednymi chleb dzielił”.
Po kościelnej pokucie — powtarzasz i zamyślasz się.
Niski, w dwa siwe woły zaprzężony wóz, stanął przed cmentarzem w Hall. Cmentarz w Hall w górach położony jest i ma nad sobą latem cień smukłej wieżycy drewnianego kościółka i paruwiekowej ogromnej lipy, w której brzęk pszczół i świegot wróbli nigdy nie umilka.
Zimą zaś ma cmentarz ten nad sobą ciężkie śnieżne chmury i jęki wichrów latających od szczytu Alp styryjskich.
Ale wóz przybywał z siedzib ludzkich wyżej jeszcze, niż cmentarz w Hall, położonych, i wiózł chłopską trumnę. Wyścielało go nieco krótkiej, złotobrunatnej, sierpem rzniętej słomy, na której rozwiązanym snopie, bezpośrednio pod trumną leżała nowa deska. Za wozem przyszło parę kobiet, kilku mężczyzn i dwoje czy troje dzieci.
Ceremonja odbyła się prędko. Dół od rana był gotów, ksiądz w komży wyszedł, na świadectwo fiskusa prawem, na orszak pogrzebowy lewem rzucił okiem i za kropidłem zaraz się obejrzał. Trzymał je już z boku dziad kościelny, a zanim ksiądz trumnę pokropił, dziad zdążył tabaki benedyktynki zażyć i w kułak kichnąć z cicha, poczem wszystko poszło jak z płatka.
Kiedy już zasypano mogiłę, a kobiety i dzieci na wóz dla powrotu gramolić się miały, młody parobczak deskę z wozu wyjął i na ramię ją sobie założywszy, przodem przed wołmi ruszył w góry. Nie godzi się na desce takiej siadać. Na niej to bowiem zmarły zaraz po skonaniu położony był i do trzeciego dnia, od północnej strony, na ganku chaty swojej leżał, po raz pierwszy udziału w jej pracach i troskach nie biorący, leniwy i cichy.
Syn zmarłego, parobczak ten, który z tą śmiertelną deską do chaty wraca, dziś jeszcze, iż rękę młodą ma, wypisze na niej ojcowskie imię, i nazwę rodową, i lata życia, i dzień śmierci i deskę tę u węgła chaty pod belką zawiesi.
Kilka już ich tam jest, po dziadach i pradziadach jeszcze.
Kiedy w zimowy wieczór kobiety u kądzieli siędą, chłopak w kapeluszu z głuszcowem piórkiem, z zieloną taśmą strzelbę na ścianie zawiesi i na cytrze brząkać zacznie, a wiatr zahuczy, zadmie, iskrami z komina pomiecie, przelęknie się najmłodsze dziecko, do matki przytuli i zawoła, że ktoś za oknem puka.
Ale spóźnionemu wędrowcowi temu nikt nie wyjdzie otworzyć.
Cytra tylko, nagle brzęknąwszy, umilknie, wdowa westchnie ciężko i pochyli głowę, a dziewczęta szturchnąwszy się wzajem, pacierz odmawiać zaczną... wszyscy oni wiedzą, iż to „śmiertelna deska” o ścianę chaty kołace i o modlitwę za zmarłego prosi.
Dziecko tylko z przestrachem w okno patrzy i palcem pokazuje czarny, miotany wichrem cień stojącej przed chatą lipy...