Szpieg (Kraszewski, 1864)/12

<<< Dane tekstu >>>
Autor B. Bolesławita
Tytuł Szpieg
Wydawca Księgarnia Jana Konstantego Żupańskiego
Data wyd. 1864
Druk M. Zoern
Miejsce wyd. Poznań
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

W téj chwili, do któréj powieść nasza należy, usposobienia moskali nie były jeszcze tak rozpaczliwie bezwstydne jak są dzisiaj. Dbali oni cokolwiek o opinią Europy która ich jeszcze bezwarunkowo nie potępiła, udawali ludzi cywilizowanych choć niezręcznie. Ta sztuczna agitacya która pod pozorem patryotyzmu wyrobiła w Rosyi zaparcie się wszystkich uczuć poczciwych i szlachetnych, prześladowanie uczyniła systemem, okrucieństwo prawem, nieposzanowanie niczego, prawidłem téj wojny bezprzykładnéj — agitacya ta, którą zrodziło dziennikarstwo i gorliwość bióralistów, jeszcze naówczas nie istniała. Moskwa pochlebiając sobie że zagodzi ten spór którego nie rozumiała ważności, obchodziła się z nami po cichu ze swem zwyczajnem okrucieństwem, powierzchownie z zachowaniem pewnych form prawnych. Udawano na przykład, choć niezręcznie, że miano oddać pod sąd tego jenerała który pierwszy strzelił do bezbronnego ludu, zaprzeczano potrzaskaniu krzyża i znieważeniu duchownych, ale po cichu w naradach na zamku żałowano że za mało ludzi padło i że w pierwszéj chwili silniejszych jeszcze nie użyto środków. To ogólne usposobienie i w doborze ludzi się wydawało, brano takich którzy pazurki pochować umieli, glansowane na nie kładnąc rękawiczki. Kniaź Szkurin adjutant namiestnika pięknie wychowany człowiek, znany ze swych zasad liberalnych, mówił prawie głośno po salonach o Mikołajowskim despotyzmie, przyznawał nawet Polsce pewne prawa, ale chciał tylko aby się zdała na wspaniałomyślność cara.
Był to człowiek lat około czterdziestu, dobrze zużyty Petersburską rozpustą i klimatem, elegant, zawsze wyperfumowany, co go dozwalało posądzać że potajemnie śmierdział, wielki kobiet wielbiciel i amator szampańskiego wina które gotów był zacząć pić przed zupą. Był to jeden z tych ludzi, jak większa część tegoczesnych mebli, fornirowanych i wygładzonych po wierzchu, w środku spruchniały i z lada jakiego drzewa. Wychowanie które odebrał ukształciło w nim tylko zewnętrznego człowieka, środek pozostał nietknięty.
W skórze francuza był to dziki tatar wstrzymywany od zupełnego wyuzdania pewnemi względy towarzyskiemi, ale potajemnie nie znający ani żadnego prawa moralnego ani namiętności hamulca. Z głową pustą był to wszakże w salonach człowiek bardzo przyjemny, szczególniéj dowcipny i zawsze pełen najwyśmienitszego humoru. Żartował sobie ze wszystkiego, ze wszystkich, czasem z siebie a dla kalamburu i popisu z konceptem gotów był rodzonego ojca i matkę poświęcić. Słynął też jako biesiadnik bardzo przyjemny i kobiety go sobie wyrywały — (rozumie się nie polki które się na jego przymiotach poznać nie umiały) ale moskiewki i te mieszańce, półniemki, półrosjanki, pół niby polki których kosmopolityzm pokrywał bezduszność. Utrzymywano że kniaź miał dosyć wpływu na namiestnika dzieląc go z pewnym wysokim urzędnikiem którego raptowne wyniesienie się wszyskich nie pomału zadziwiało. Kniaź Szkurin nie był majętny, wprawdzie wspominał o swych duszach w Penzewskiéj gubernii, ale duszom tym podobno ciała brakło.
Lubił żyć, z łatwością robił długi, z trudnością je płacił, i mówiono po cichu że w pewnych wypadkach gładko podsunięte bierał pieniądze. To pewna że, chociaż stanowisko jego urzędowe żadnéj mu bezpośredniéj władzy nie dawało, przedpokój jego, oprócz wierzycieli, pełen był zawsze najrozmaitszych interesantów (wyraz warszawski). Służba księcia składająca się z jednego czerkiesa, jednego żołnierza i gatunku lokaja cały dzień była zajętą wypychaniem tych którym się należały pieniądze, a układami sekretnemi z tymi którzy je dawali. Często nieszczęśliwi przybysze przepędzali tu dzień cały w smrodliwéj izdebce wystawieni na pośmiewisko téj gawiedzi, bo do kniazia nie tak łatwo było przystąpić. Jak wszyscy prawie półdzicy ludzie, w dodatku do innych zwierzęcych namiętności, miał on passyą gry, często do białego rana siedział za zielonym stołem, kładł się spać gdy inni wstają, spał potem, jeśli nie był na służbie, do godziny obiadowéj. W domu też bardzo rzadko zastać było go można.
Do tego to człowieka zrozpaczony Presler wszedł nazajutrz rano Rózię wiodąc z sobą; dziewczę było przystrojone w najświeższe ze swych ubogich sukienek; widocznie chciało być ładnem, ale twarz jej miała wyraz tak dziwny, że człowiek z uczuciem byłby się nim przeraził.
Ten wyraz który się rzadko spotyka na dziewiczem obliczu, tem mocniéj od niego odbijał jakby szata która dlań zrobioną nie była. Smutek i wesele, te dwa krańcowe wyrazy w szeregu uczuć ludzkich, w młodości malują się ostro i wyraźnie na twarzach które często w jednéj godzinie obu sięgają granic. Tych odcieni uczuć któremi późniejsze lata urozmaicają oblicze ludzkie, młodość prawie nie zna. Na twarzyczce Rózi nie było ani wybitnego smutku, ani żadnego jasno wypisanego wyrazu, coby się jednem słowem określić dawał; w rysach prawie dziecięcych jaśniała powaga, zamyślenie i jakby duma człowieka który się gotuje do spełnienia wielkiego czynu. Oczy jéj niekiedy zachodziły łezką ale ją jakiś ogień wewnętrzny osuszał, była może piękniejszą niż kiedy, ale tą pięknością jaka przyobleka czasem twarze umierających lub idących na rusztowanie. Widziałeś patrząc na nią że płoche myśli z jéj główki uleciały, że serce nie biło przelotnem uczuciem, że szła do wielkiego jakiegoś celu, który ją unosił i zolbrzymiał. — Ta piękna postać, przed którą zdumiałby się artysta i pokląkł poeta, odbijała straszliwą sprzecznością od stéranego ze znamieniem podłości na czole wlokącego się za nią Preslera. Wydawał się on przy niéj, jak szatan czychający na duszę czystą, z wzrokiem w ziemię spuszczonym, szedł wstydząc się sam siebie, szedł i nasuwając kapelusz na oczy, zdawał obawiać aby go ludzie nie widzieli.
Wnijście téj dziwnéj pary do przedpokoju kniazia wedle zwyczaju przepełnionego najpstrokatszym tłumem obudziło niezmierną ciekawość. Czerkies, żołnierz i lokaj stanęli przypatrując się téj niewinnéj ofierze któréj młode lice wstyd krwią oblewał, szepty, śmiechy, szyderstwa, półsłówka były pierwszemi razami męczeństwa, które biedne dziewczę znieść musiało.
Presler przywykły do upokorzenia, którego podobne przyjęcie było chlebem powszednim, nie umiał ani jéj obronić ani nawet poczuć tego co ona doznawała. Z kolei każdy ze służby zbliżał się do Preslera, wlepiał w Rózię oczy bezwstydne i tym wzrokiem ohydnym, który bywa obelgą, przeszywał niewinne dziewczę. — Potrzeba było jednak nie mając pieniędzy pokorą rozbroić tych stróżów drzwi pańskich, których łaska mogła je otworzyć a gniew zamknąć. Inni interesanci, gawiedź najrozmaitsza, przypatrywali się także urągliwie Preslerowi i Rózi.
Nad przedpokoje tego rodzaju, w których często człowiek godną piekieł przebywa godzinę, nie ma może w świecie przykrzejszéj próby cierpliwości. W nich to ubodzy często czerpią tę nienawiść ku możnym i wyżéj położonym która późniéj staje się całego ich życia przemagąjącem uczuciem. Kto nie czekał u przedpokoju urzędnika lub wielkiego pana, zmiłowania jego służby, ten jeszcze nie doznał rodzaju upokorzenia może najdotkliwszego. Cóż dopiero gdy dwa lub trzy razy trzeba przejść przez te ognie aby dostąpić do Jowiszowego oblicza które cię zbywa nic nie znaczącym ogólnikiem. Służący, który o godzinie dziesiątéj poniósł panu czaj, widać mu coś powiedział o ładnem dziewczęciu, bo zaraz po jakimś panu bardzo poważnym który pierwszy otrzymał posłuchanie, wpuszczono Preslera i Rózię.
Kniaź był jeszcze w rannym szlafroczku i nieurzędowym stroju; wyłysiała jego głowa świeżo wyszczotkowana, wąs wyszuwaksowany przed chwilą nie mogły odświeżyć twarzy zwiędłéj, bladéj, na któréj już marszczki plan przyszłego zburzenia, delikatnie pozarysowywały.
Presler zaczął od tego że mu padł do nóg, a Rózia wlepiła weń niebieskie swe pełne wyrazu oczy, których wejrzeniu oprzeć się nie było podobna. —
Kniaź, który nibyto mówił po polsku, i bardzo się swoją polszczyzną chwalić lubił, kazał sobie opowiedzieć całą historyą; ale nie tyle jéj słuchał, ile się milczącéj Rózi przyglądał.
To wejrzenie zbojeckie zepsutego człowieka obudzało w niéj wstręt nieopisany; gdyby była mogła, byłaby odeń na koniec świata uciekła, ale uczucie obowiązku wstrzymywało ją na miejscu. Kniaź nie wiele zważając na Preslera, dla Rózi szczególną okazywał grzeczność, co ją jeszcze bardziéj gniewało. Sam przysunął jéj krzesełko, a ponieważ pił właśnie herbatę chciał jéj nawet służyć szklanką tego napoju.
Naturalnie Rózia i krzesła i herbaty odmówiła, ale z przebiegłością kobiecą czując swoją siłę oczyma doprowadziła moskala prawie do zapomnienia się.
Nigdy jeszcze kniaź ani w salonach Piotrowego grodu, ani pomiędzy cygankami moskiewskiemi, ani za kulisami europejskich teatrów, tak świeżego wiosennego kwiatka nie spotkał; sama myśl że to bezbronne ubogie dziewczę mógł usidlić, głowę mu zawracała.
Oto by dopiero była zazdrość pomiędzy towarzyszami, dla których najstarsze matrony baletu warszawskiego, jeszcze były nieprzezwyciężoną pokusą i ideałem!
Gdy Presler skończył mówić, kniaź tak dobrze jak nic nie wiedział, o co chodziło, domyślał się tylko że go proszono o czyjeś uwolnienie, i obyczajem moskiewskim kazał Preslerowi podać sobie zapiskę.
Idąc na to posłuchanie stary, który znał dobrze formy, już ją był zawczasu przygotował; omylił się więc w swych rachubach kniaź sądząc że mu ją drugi raz ojciec z córką przyniesie. Ale samo przyjście Rózi było wielkiego znaczenia. Moskal zrozumiał je i kazał przyjść Rózi nazajutrz po odpowiedź.
Zaczerwieniła się biedna, obelżywy ten rozkaz usłyszawszy, ale postanowiła do dna wypić kielich goryczy i w ręku ścisnęła tę flaszeczkę, w któréj jéj zemsta spoczywała. — Presler jeszcze raz schylił mu się aż do nóg, ale kniaź zamiast go podnieść podał Rózi rękę. Szczęściem że odpowiadając na to pożegnanie dziewczę miało przytomność wysunąć dłoń, w któréj owéj flaszeczki tajemniczéj nie było, inaczéj któż wie. Kniaź by był może ją poczuł, znalezionoby truciznę, i Bóg wie jaki los mógł czekać biedną Rózię.
Gdy po półgodzinnéj rozmowie wyszli ztąd nareszcie, Presler szepnął tylko córce, ażeby wróciła do domu, a sam nie mogąc w miejscu usiedzić chciał pójść pod cytadelę, aby się o żonę dowiedzić. Rózia go za rękę wstrzymała.
— Ojcze, rzekła, przyjdźcież po mnie, bo ja tam sama jutro nie pójdę.
Spojrzał na nią dziwnie, kiwnął tylko głową i tak się rozstali.
On powlókł się pod cytadelę, a jéj pilno było całą historyą téj wycieczki opowiedzieć Kaźmierzowi. Pospieszyła więc do apteki, bo czuła że tam na nią niespokojnie oczekiwano. Zdala już zobaczyła Kaźmierza stojącego w progu z oczyma wlepionemi w stronę ku zamkowi.
Nie powtórzym téj rozmowy, bobyśmy może nie potrafili w całéj jéj prawdzie, z całą jéj dziwacznością wypowiedzieć.
Miłość mięszała się w niéj z okropnością, trucizna z marzeniami o szczęściu, sielanka z tragedją. Były tam łzy i uśmiechy, oburzenia i nadzieje, śmierć, zbrodnia, heroizm, a przytem dużo, dużo niedoświadczenia i dzieciństwa.
Gdy się to dzieje, Presler tymczasem powlókł się pod twierdzę, próżno dopytując o żonę, żołnierze wyszturchali go, wyśmiali i nic mu nie powiedzieli o niéj. Cały dzień spędził tak na ulicach, po szynkach, dwa razy zajrzał do domu, z którego zgryzota go wygnała.
W tym stanie ducha człowiek albo kamieniem nieruchomym leży albo gorączkowo lata, nigdzie się na miejscu utrzymać nie mogąc.
Nazajutrz rano Rózia wystrojona, z twarzą zaognioną od łez, marzeń i całonocnéj bezsenności była daleko wcześniéj gotową, niżeli nadszedł ojciec. — Razem z nim w milczeniu poszli znowu przez ten przedpokój ohydny, do tego człowieka, na którego zepsuciu ostatnie ojca spoczywały nadzieje.
Wpuszczono ich natychmiast, kniaź był niesłychanie grzeczny, ale widocznie zakłopotany. Nie odbierając całkiem nadziei, nic wszakże nie przyrzekał. Z bałamutnych jego tłómaczeń widać było, że mu się starania nie powiodły, ale Rózia tak mu się podobała, że przyrzekał jeszcze czynić co tylko możliwém będzie, aby los Juljana przynajmniéj nieco osłodzić.
Dla Preslera, który znał moskali, nie ulegało już wątpliwości, iż z tego wszystkiego na téj drodze nic już być nie może. Napróżno więc tylko wystawił swe dziecię na pośmiewisko a siebie na pogardę.
Kniaź niby coś jeszcze obiecując zażądał adresu Preslerów i skrzętnie go sobie zapisał.
Rózia wyszła tą razą jakoś smutna i szczęśliwa, nie wiedząc sama, co się w jéj duszy działo; czuła się ocaloną a całe jéj bohaterstwo zostało tylko jakby sennem marzeniem. Poszła znowu wyspowiadać się Kaźmierzowi nie sądząc, aby wzięty przez kniazia adres na jakie ją jeszcze niebezpieczeństwo mógł narazić.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.